– Patrzcie, jak giną polskie świnie, które przechowują Żydów – miał wykrzyknąć, według relacji świadka, jeden z niemieckich żandarmów, który właśnie pociągał za spust mierząc do ośmioosobowej polskiej rodziny. W krótkim odstępie czasu, wraz z towarzyszami, zabił bestialsko 16 osób. Ośmioro Polaków (w tym kobietę w 9. miesiącu ciąży) i ośmioro Żydów. Gdy było już po wszystkim, oprawcy urządzili libację. Potem okradli zwłoki i wyjechali...
To była cena za bohaterstwo najwyższej próby. Mieszkający na Podkarpaciu Ulmowie - Józef, Wiktoria oraz ich szóstka małych dzieci - ledwo wiązali koniec z końcem. Mimo tego, w czasie okupacji przyjęli pod swój dach żydowskich uciekinierów, ryzykując wszystkim. 24 marca 1944 roku zostali bestialsko zamordowani przez niemieckich żandarmów, którym biernie przyglądali się funkcjonariusze tzw. granatowej policji. Dziś są patronami pierwszego w naszym kraju Muzeum Polaków Ratujących Żydów.
Placówkę wybudowano w Markowej koło Łańcuta (woj. podkarpackie) - rodzinnej miejscowości pomordowanych Polaków. Uroczyste otwarcie z udziałem prezydenta Andrzeja Dudy planowane jest na 17 marca. Data jest nieprzypadkowa. Dzieli ją bowiem zaledwie tydzień od kolejnej, już 72. rocznicy zbrodni na Ulmach, która stała się symbolem polskiej ofiarności i męczeństwa w czasie II wojny światowej.
Sprawcy tego mordu nigdy nie zostali pociągnięci do odpowiedzialności. Nie znamy nawet personaliów wszystkich katów. Wiadomo jednak, że czterech spośród nich było funkcjonariuszami niemieckiej Żandarmerii (w składzie Policji Porządkowej), której posterunek - jeden z wielu w tej okolicy - mieścił w pobliskim Łańcucie. Jego komendant por. Eilert Dieken był głównodowodzącym całej akcji. Pomagali mu żandarmi: Joseph Kokott, Michael Dziewulsky oraz Erich Wilde. Niekiedy wśród sprawców mordu wymieniane jest też nazwisko zastępcy Diekena - sierż. Gustawa Unbehenda.
Krwawe wydarzenia, do których doszło w Markowej, zabezpieczali funkcjonariusze Policji Policji Generalnego Gubernatorstwa. Było ich kilku, nie więcej niż sześciu. 24 marca 1944 roku do rodzinnej miejscowości Ulmów przyjechali, jak wynika ze wspomnień świadków, służący w tej formacji Włodzimierz Leś i Eustachy Kolman. Nie wiadomo, kto im towarzyszył. Do dziś toczą się spory o nazwisko konfidenta, który zadenuncjował Ulmów. Wiele jednak wskazuje na to, że zrobił to posterunkowy Leś.
Prawdopodobnie wykorzystał fakt, że głowa rodziny - trudniący się m.in. sadownictwem i garbowaniem skórJózef Ulma, miał słabość do fotografowania. Pewnego razu policjant poprosił go o zrobienie zdjęcia, a w rzeczywistości jednak sprawdzał, czy u Ulmów ukrywają się Żydzi. Dlaczego zależało mu na ich likwidacji? Rodzina Szallów (ojciec i czterech synów), którzy potajemnie przebywali w domu Polaków, oddała mu w posiadanie swoje gospodarstwo w Łańcucie. Lesiowi mogło zależeć na tym, aby majątek nigdy już nie trafił do prawowitych właścicieli.
Co się działo feralnego dnia w Markowej? Wczesnym rankiem, zanim jeszcze zaświtało, pod dom Ulmów podjechały chłopskie wozy. Furmani, mieszkańcy okolic, nie mieli wyjścia, wcześniej bowiem przymuszono ich do stawienia się w tej miejscowości. Musieli też przyglądać się dokonywanym zbrodniom. Strzelali tylko Niemcy, obstawę stanowili "granatowi". Jeden z powożących chłopów, Edward Nawojski, złożył w 1958 roku zeznania, przybliżając okoliczności całej akcji. To właśnie on zapamiętał słowa wypowiedziane przez Kokotta, który krzyczał o "polskich świniach ratujących Żydów".
W tym czasi nie żyła już cała ósemka Żydów, ukrywana przez Ulmów. Wszyscy zostali całkowicie zaskoczeni, ginęli jeszcze w domu. Los Szallów podzieliły Gołda i Layka Goldman oraz nieletnia córka tej ostatniej. Po wywleczeniu polskiej rodziny na zewnątrz, rozległy się kolejne strzały. Najpierw zabito Józefa i Wiktorię, potem ich małe dzieci - najstarsze spośród nich miało zaledwie 8 lat. Sam Kokott miał własnoręcznie zastrzelić co najmniej troje z nich. Jak się później okazało, żona polskiego gospodarza była w dziewiątym miesiącu ciąży.
Po zastrzeleniu wszystkich, oprawcy... zaczęli pić wódkę. Zabronili też sąsiadom Ulmów grzebania zwłok zastrzelonych, które ograbiono z wszelkich kosztowności, a nawet ubrań. Dopiero, gdy pijani kaci odjechali razem ze zrabowanym mieniem załadowanym na furmanki, mieszkańcy Markowej pochowali ciała.
Kompletnie zdemoralizowani kaci dali zastraszający przykład "kary", która miała spotkać każdego, kto nie podporządkowuje się niemieckim zarządzeniom. Co więcej, dokonali tego mordu rzekomo w świetle "prawa" (wprowadzonego gwałtem i terrorem), ustanowionego przez władze okupacyjne już w październiku 1941 roku. Odtąd każdemu Polakowi, który ratował Żydów groziła śmierć.
Co się stało ze zbrodniarzami po wojnie? Część żyła przez nikogo nieniepokojona. Tylko szer. Kokott, z pochodzenia tzw. Niemiec sudecki (choć w jednej z zagranicznych publikacji bez żenady "uczyniono" go Polakiem!), przypadkowo został ujęty przez organy ścigania w Czechosłowacji. Osądzono go w 1958 roku w Rzeszowie. Usłyszał wyrok śmierci, ale karę zamieniono na dożywotnie pozbawienie wolności, po czym osadzono go w więzieniu w Raciborzu. Przed skazaniem przyznał się tylko do mordu na jednym Żydzie, podkreślając, że wypełniał rozkazy. Odsiedział 22 lata, zmarł w 1980 roku.
Tymczasem przełożony Kokotta, por. Dieken - na którego osobisty rozkaz zamordowano dzieci Ulmów - po wojnie... piął się po szczeblach kariery. Był inspektorem policji w zachodnioniemieckim Esens! Zmarł w 1969 roku, zanim udało się pociągnąć go przed oblicze sądu. Nieznane są losy pozostałych dwóch niemieckich oprawców.
Posterunkowy Leś, czyli prawdopodobny konfident, który doprowadził do tragedii, nie doczekał nawet końca wojny. We wrześniu 1944 roku wyrok śmierci wykonali na nim egzekutorzy z Armii Krajowej.
Rodziny Szallów i Goldmanów nie były jedynymi, którym w czasie okupacji pomagali Ulmowie. Jak wykazał znawca tematu, historyk (a zarazem dyrektor nowo powstałego muzeum) dr Mateusz Szpytma, polskie małżeństwo z Markowej pomagało Żydom już w 1942 roku. Wówczas to, kiedy okupanci zaczęli przeprowadzać na terenie GG tzw. Akcję Reinhardt, mieszkańcy podkarpackiej miejscowości po raz pierwszy obserwowali mordy na swoich żydowskich sąsiadach. Ginęli w pośpiesznie przeprowadzanych egzekucjach, zakopani tam, gdzie wcześniej grzebano... padłe zwierzęta. Tylko nieliczni schronili się w okolicznych domostwach. Jak się okazało, także wtedy Ulmowie narażali się dla ratowania innych.
W 1995 roku Józef i Wiktoria Ulmowie dołączyli do grona "Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata", jako kolejni Polacy uhonorowani przez izraelski Instytut Yad Vashem. Osiem lat później stali się kandydatami do wyniesienia na ołtarze. Kościół rozpoczął ich proces beatyfikacyjny. W 2010 roku prezydent Lech Kaczyński przyznał pośmiertnie bohaterskim małżonkom Krzyże Komandorskie Orderu Odrodzenia Polski.
A dziś? W związku z otwarciem muzeum poświęconego ofiarnym rodakom, Markową odwiedzają zagraniczne delegacje, w tym dziennikarze. Poznają losy osób, które nie wahały się pomagać bez względu na okoliczności. Oby za sprawą ich relacji o polskich "Sprawiedliwych" usłyszał cały świat.
Stanisław Kojder "Hel", komendant Batalionów Chłopskich, 1 VII 1944
Otrzymałem informację, że posterunkowy polskiej policji granatowej Włodzimierz Leś z posterunku w Łańcucie był z grupą Niemców w Markowej, gdzie zastrzelono 8 Żydów i rodzinę Ulmy z Markowej. Po zastrzeleniu Ulmy Leś przywiózł do domu kurtkę zastrzelonego, którą sobie przywłaszczył.
Relacja Polaka grzebiącego zwłoki pomordowanych
Kładąc do trumny zwłoki Wiktorii Ulmy stwierdziłem, że była ona w ciąży. Twierdzenie to opieram na tym, że z jej narządów rodnych było widać główkę i piersi dziecka.