Historia zaczęła się ponad dwadzieścia lat temu. Norbert Kopczyński nie umiał strzelać z łuku, nie umiał jeździć konno. Dziś jest dwukrotnym Mistrzem Świata. I trenuje drużynę z Australii.
– To było ze dwadzieścia lat temu, nawet więcej. Pojechaliśmy z koleżanką na stadion Drukarza w Warszawie, postrzelać z łuku. To był jej pomysł. Koleżanka zrezygnowała po jednym razie, ale ja wsiąkłem. Strzelałem, ćwiczyłem technikę, z czasem zacząłem trafiać – wspomina Norbert Kopczyński. – Bardzo mi się to podobało – dodaje.
Po kilku latach wstępuje jako dwudziestoparoletni łucznik do bractwa rycerskiego. Jeżdżą po Polsce z pokazami, na inscenizacje bitew, na festynach i imprezach plenerowych udają rycerzy. Któregoś dnia trafiają na imprezę w Wyszehradzie, gdzie Norbert zobaczył niezwykły pokaz. Węgier Lajoss Kassai pędząc na koniu w pełnym galopie strzelał do tarcz z łuku.
Samotny jeździec
Pojechał na Służewiec. Tam zaczął pracować w stajni, pomagał przy obsłudze koni. Gdy już się oswoił trochę ze zwierzętami, pozwolono mu wyjeżdżać na nich na tor. Zaczął zabierać ze sobą łuk. – Chyba dobrze wyszło. Uczyłem się jednocześnie jazdy konnej i technik łucznictwa konnego. Od podstaw. – Nie było wtedy właściwie internetu, do wszystkiego dochodziłem sam, intuicyjnie wydawało mi się, że trzeba to robić tak i tak... – wspomina. Po pewnym czasie zmienił stajnię, porzucił konie wyścigowe i rozpoczął treningi w Beskidach. Brał udział w licznych pokazach. Wciąż sam.
Tymczasem za naszą zachodnią granicą łucznictwo konne stawało się coraz bardziej popularne. – To było chyba w 2007 roku. Dowiedziałem się, że będą w Niemczech zawody. Zgłosiłem się. Jeden jedyny Polak. Najpierw długo dopytywali się, kim ja jestem, skąd i po co. Nigdy wcześniej nie widzieli na swoich imprezach nikogo z Polski – mówi Norbert Kopczyński.
Niemcy koniecznie chcieli, żeby zademonstrował przed startem, co potrafi, Pewnie bali się, że ich powystrzela. W końcu wpisali go na listę startujących. Tam też zetknął się po raz pierwszy z zawodnikami z Korei. – Byli legendarni w środowisku. Nic dziwnego, w Korei to sport o charakterze narodowym, towarzystwa łucznicze dostają potężne dotacje od Państwa – mówi Norbert Kopczyński. W Korei relacje z zawodów trafiają do serwisów informacyjnych największych stacji telewizyjnych.
– Umieją i jeździć i strzelać. Można się od nich wiele nauczyć. Strzelają inaczej niż ja wówczas, wszyscy napinają cięciwę sposobem wschodnim, kciukiem. W Europie napinano trzema palcami, ale o ile strzelając z ziemi to się sprawdza, to sposób wschodni jest skuteczniejszy podczas strzelania z konia – tłumaczy Norbert. Sam postanowił strzelać wyłącznie techniką podpatrzoną u Koreańczyków.
Zawodnikom z Dalekiego Wschodu start na zawodach w Niemczech się nie za bardzo udał. - Jako goście specjalni dostali najlepsze konie. Wiesz, takie, co to piętę przyłożysz i czujesz ogień pod sobą. Oni przyzwyczajeni są do tych swoich małych koników, trochę się zdziwili, przejeżdżali te 150 metrów zanim się jeden z drugim zorientował – śmieje się Norbert. Sam też nie wygrał, ale start mógł zaliczyć do udanych. – Kompromitacji nie było. I zaczęli mnie zapraszać na zawody. Dwa lata później pojechał do Korei na Mistrzostwa Świata.
– Dali mi jakiegoś konika, taki większy, wyrośnięty pies. No to pojechałem, strzeliłem, mnóstwo czasu było żeby wycelować, udało się – śmieje się Norbert. Na koniec okazało się, że przejechał najszybciej i strzelał najcelniej. Polak został Mistrzem Świata!
Niszowa dyscyplina sportu
"Wywiady miały być, autografy, wizyty w zakładach pracy" – żalił się Jerzy Stuhr w filmie "Seksmisja". Norberta też nikt nie witał fanfarami. – Dyscyplina wówczas w Polsce praktycznie nie istniała. Było już kilka osób, które strzelały z łuku jeżdżąc konno, ale na dobrą sprawę mało kto wiedział, o co tu chodzi – wspomina Norbert. Dopiero dziś zaczyna się to powoli zmieniać. Powstało Polskie Stowarzyszenie Łucznictwa Konnego, organizowane są pokazy, zawody, szkolenia. Można powiedzieć, że za Norbertem poszli inni.
– Startowałem zawsze dla zabawy. Nie zależało mi na dotacjach, trzeba mieć do tego głowę, biuro, jakieś osoby które będą ci w tym pomagały – mówi Mistrz. Nie było też właściwie żadnego partnera do rozmów. Ministerstwo nie było zainteresowane tym sportem. – Dopiero dziś zaczynają się jakieś rozmowy, właściwie jestem umówiony, ale do poważnych deklaracji jeszcze nie doszło – twierdzi.
– Dziś w Polsce takich zawodników, którzy mogliby bez wstydu startować w dowolnych zawodach jest może z piętnastu – twierdzi Norbert Kopczyński. Ale liczba zawodników amatorów wciąż rośnie, Ludzi trenujących tę dyscyplinę jest coraz więcej. – Myślę, że będzie gdzieś ze 300, może 400 osób. I jeszcze więcej tych stawiających dopiero pierwsze kroki – dodaje.
Sport nie jest w Polsce popularny z kilku powodów. Przede wszystkim, jeździectwo konne jest sportem jednak dość drogim. W Warszawie godzina jazdy pod okiem trenera to wydatek 50-100 zł. Pod Warszawą płaci się mniej, ale wydaje się pieniądze na dojazd. W innych rejonach Polski wcale nie jest dużo taniej. Nie każda stajnia ma tereny, na których można ustawiać bezpieczny tor do strzelania. A przecież żeby zostać mistrzem trzeba sporo ćwiczyć.
Kiedy zapytano Lajossa Kassai, legendę łucznictwa konnego i prekursora tego sportu w Europie ile ćwiczy w tygodniu odpowiedział wprost – "dwa razy dziennie". – Żeby móc się temu poświęcić tak jak Lajoss trzeba mieć szkółkę jeździecką, własne konie, na stałe ustawiony tor. Nie traci się czasu na rozstawianie celów, można się poświęcić strzelaniu – mówi Norbert. On sam trenuje w Polsce, ale także w … Australii.
Mieli pieniądze, mieli konie, ale nie mieli wyników. Zanim zwróciła się do mnie jeździła po całej Europie i patrzyła, gdzie jak uczą i jak trenują – zdradza kulisy swojej trenerskiej kariery na Antypodach. – Ostatecznie uznała, że chce mnie – śmieje się Norbert. Pojechał do Australii, bo Australijczycy stwierdzili, że jego metody szkoleniowe są z jednej strony najprostsze, a z drugiej najskuteczniejsze.
Koń nie musi być jakoś specjalnie ujeżdżany. Tak naprawdę jeździ się po wyznaczonym torze, ścieżką ogrodzoną bandami, nie trzeba tym koniem specjalnie powodować. Można puścić wodze i skupić się na strzelaniu. Ważne jest jednak to, żeby biegł płynnie i nie bał się dźwięku jaki wydaje cięciwa. Sam sprzęt który jest potrzebny żeby zacząć uprawiać łucznictwo konne też nie jest jakiś specjalnie wydumany. Wystarczy zwykły łuk, byle był dość krótki na dole, z długim na koniu będzie nieporęcznie.
Ale w dobrym tonie jest się przebrać – mówi Norbert. Niby nie jest to wymóg i warunek konieczny, ale strój jeźdźca na zawodach jest też oceniany. – Zwykle nawiązuje się do tradycji narodowych. My mieliśmy lekką jazdę, Kozacy używali łuków, zawodnicy z Persji czy Mongolii też nie mają problemów z tradycyjnym strojem. Gorzej od nas mają Niemcy, właściwie nie bardzo mają do czego nawiązać – opowiada Kopczyński. Rzeczywiście, Germanie nie mieli w swojej historii zbyt wielu oddziałów konnych łuczników, dlatego najbardziej popularnym wśród Niemców przebraniem jest strój... Indianina. – Naczytali się tego Karola Maya i to stąd – śmieje się Norbert. Sam nie szyje swoich strojów – jest teraz tylu ludzi, którzy czują te klimaty, jest tyle bractw rycerskich, których obszywają, że szkoda nerwów na szycie – tłumaczy.
Przyjemność i pieniądze
To hobby. Dla wielu może też być sposobem na życie – mówi Kopczyński. Sam nie ma własnej stadniny i wielkich pieniędzy. Ministerstwo Sportu też mu nie płaci za starty. – Kiedyś można było zarobić jakieś pieniądze na pokazach, teraz jest gorzej. Wyjazd do Australii to i pieniądze, i przyjemność. To latam.
Od czasu swojego tryumfu w roku 2009 tytuł Mistrza Świata zdobył jeszcze raz, w 2013 roku. Znów pokonał Koreańczyków na ich własnym podwórku, był także lepszy od zawodników ze Stanów Zjednoczonych, Niemiec, Iranu, Australii, Wielkiej Brytanii, Malezji, Chin i Polski. – Czuję oddech młodszych na karku – śmieje się. Jest coraz więcej ambitnych i świetnych zawodników, mój czas powoli się kończy. Choć może jeszcze nie raz będę na podium.
– Najstarszy zawodnik jakiego spotkałem na zawodach miał chyba 74 lata. Raz go widziałem, potem już nie. Ale takich po pięćdziesiątce jest sporo – mówi Norbert. Sam ma 44 lata, więc jego kariera może trwać dłużej niż dwóch pokoleń skoczków narciarskich. Ale to zawody z Zakopanego trafiają do publicznego przekazu w formie relacji telewizyjnej. A szkoda, bo łucznictwo konne można uprawiać cały rok, jest bardziej malownicze, nie mniej emocjonujące. I mamy dwukrotnego Mistrza Świata który nie powiedział chyba jeszcze ostatniego słowa...
Napisz do autora: pawel.kalisz@natemat.pl
Reklama.
Norbert Kopczyński
Od razu wiedziałem, że chcę tego spróbować. W zasadzie był tylko jeden problem – nie umiałem jeździć konno. W ogóle. Od czegoś trzeba było zacząć.
Norbert Kopczyński
To był całkowity przypadek. W 2013 byłem znów w Korei, gdzie startowałem w kategorii indywidualnej. Podeszła do mnie dziewczyna. Australijka. Zapytała nieśmiało, czy nie wziąłbym jej do drużyny. Właściwie niewiele umiała, ale nie chodziło mi o jakieś wielkie wyniki, więc zgodziłem się, dobraliśmy jeszcze jedną osobą żeby była trójka i wystartowaliśmy. Poszło chyba nie najgorzej, zajęliśmy w sumie czwarte miejsce.
Norbert Kopczyński
Spędziłem tam kilka miesięcy i wróciłem do Polski. Ale byłem w Australii jeszcze później dwa razy. Ćwiczyłem nie tylko łuczników, ale także ich konie. Oczywiście brałem też udział w zawodach.