
Historia zaczęła się ponad dwadzieścia lat temu. Norbert Kopczyński nie umiał strzelać z łuku, nie umiał jeździć konno. Dziś jest dwukrotnym Mistrzem Świata. I trenuje drużynę z Australii.
Od razu wiedziałem, że chcę tego spróbować. W zasadzie był tylko jeden problem – nie umiałem jeździć konno. W ogóle. Od czegoś trzeba było zacząć.
Pojechał na Służewiec. Tam zaczął pracować w stajni, pomagał przy obsłudze koni. Gdy już się oswoił trochę ze zwierzętami, pozwolono mu wyjeżdżać na nich na tor. Zaczął zabierać ze sobą łuk. – Chyba dobrze wyszło. Uczyłem się jednocześnie jazdy konnej i technik łucznictwa konnego. Od podstaw. – Nie było wtedy właściwie internetu, do wszystkiego dochodziłem sam, intuicyjnie wydawało mi się, że trzeba to robić tak i tak... – wspomina. Po pewnym czasie zmienił stajnię, porzucił konie wyścigowe i rozpoczął treningi w Beskidach. Brał udział w licznych pokazach. Wciąż sam.
"Wywiady miały być, autografy, wizyty w zakładach pracy" – żalił się Jerzy Stuhr w filmie "Seksmisja". Norberta też nikt nie witał fanfarami. – Dyscyplina wówczas w Polsce praktycznie nie istniała. Było już kilka osób, które strzelały z łuku jeżdżąc konno, ale na dobrą sprawę mało kto wiedział, o co tu chodzi – wspomina Norbert. Dopiero dziś zaczyna się to powoli zmieniać. Powstało Polskie Stowarzyszenie Łucznictwa Konnego, organizowane są pokazy, zawody, szkolenia. Można powiedzieć, że za Norbertem poszli inni.
To był całkowity przypadek. W 2013 byłem znów w Korei, gdzie startowałem w kategorii indywidualnej. Podeszła do mnie dziewczyna. Australijka. Zapytała nieśmiało, czy nie wziąłbym jej do drużyny. Właściwie niewiele umiała, ale nie chodziło mi o jakieś wielkie wyniki, więc zgodziłem się, dobraliśmy jeszcze jedną osobą żeby była trójka i wystartowaliśmy. Poszło chyba nie najgorzej, zajęliśmy w sumie czwarte miejsce.
Spędziłem tam kilka miesięcy i wróciłem do Polski. Ale byłem w Australii jeszcze później dwa razy. Ćwiczyłem nie tylko łuczników, ale także ich konie. Oczywiście brałem też udział w zawodach.
To hobby. Dla wielu może też być sposobem na życie – mówi Kopczyński. Sam nie ma własnej stadniny i wielkich pieniędzy. Ministerstwo Sportu też mu nie płaci za starty. – Kiedyś można było zarobić jakieś pieniądze na pokazach, teraz jest gorzej. Wyjazd do Australii to i pieniądze, i przyjemność. To latam.
Napisz do autora: pawel.kalisz@natemat.pl
