„Zabić bobra” to najnowszy film Jana Jakuba Kolskiego. Jaki jest, nikt nie wie, bo film nie trafił jeszcze do polskiej dystrybucji. Nas jednak bardziej od artystycznej strony produkcji zaintrygował sam tytuł. Powiedzmy szczerze, dość nietrafiony, tym bardziej, że film opowiada o miłosnym zamroczeniu, namiętności i paranoi. Nie jest to jednak pierwszy mylący tytuł w historii kinematografii. Zobacz naszą subiektywną listę tytułów, które bardziej śmieszą niż cieszą.
Tytuł to podstawa. Wie to każdy redaktor. Na nim się zaczyna i na nim kończy. Najlepsze zapadają nam głęboko w pamięć, nieudane denerwują i skutecznie zniechęcają. Po tytułach szuka się książek, idzie do kina i przegląda gazetę. Takie czasy. Tytuł powinien być mocny, chwytliwy i jasny. Zasady niby proste, ale w praktyce bywa różnie. „Zabić bobra” brzmi jak złośliwy żart producenta. Podobnie jak pierwszy film Davida Lyncha, który nosił przewrotny tytuł „ Sześciu mężczyzn, którym robi się niedobrze”. Miało szokować, ale jednak w dużej mierze śmieszyło. Lynch i Kolski to jednak niewinne wpadki przy francuskiej produkcji „Jak kochać się z murzynem, żeby się nie zmęczyć” czy filmie klasy B zatytułowanym w uroczy sposób „Nazistowscy surferzy muszą zginąć”. Cóż, przy takiej fantazji wszelkie „Ataki pomidorów zabójców” i „Zemsty embriona” brzmią niewinnie.
Mniej niewinnie jest w klimatach porno. „Piknik pod wiszącą pałą”, „Robin wzwód” czy „Chata Wuja Sroma” to tylko początek wyobraźni rozerytzowanych producentów. Ich patent na chwytliwy tytuł jest prosty. Wystarczy wziąć zakorzeniony w kulturze tytuł, jak chociażby niewinną „Anię z Zielonego Wzgórza” i poszukać słowa, które lekko zmieniając doda wszystkiemu pieprzu. W tym przypadku Ania zamieniła się na anal. Cóż, pomysłowość to domena porno biznesów. Nie brakuje jej też przy tłumaczeniach. „Dirty dancing”, „Szklana pułapka” czy „Duplex”, czyli „Starsza pani musi zniknąć” to już klasyki gatunku. Mało jednak kto pamięta, że popularny w latach 90. serial „Świat według Bundych” oryginalnie nosił tytuł „Married with children”, a mój ulubionych w dzieciństwie film „Orbitowanie bez cukru” to nic innego jak „Reality Bites”. Kreatywność bywa zmorą.
Czasem jednak niedosłowne tłumaczenie potrafi dodać smaku. „Fight Club” świetnie brzmi jako „Podziemny krąg”, a „Save the last dance” równie dobrze wypada jako „W rytmie hip hopu”. Granica między dobrym tytułem a porażką jest bardzo cienka i subiektywna. Jednych razi „Głowa do wycierania”, innych intryguje. Ważne jednak, że film jest dobry. Przy świetnej produkcji zły czy niezbyt trafiony tytuł może się obronić. Gorzej, jeżeli film jest tragiczny, a tytuł jeszcze gorszy. „Kosmiczne jaja”, „Szklanką po łapkach” czy „Robin Hood: Faceci w rajtuzach” to przykłady tytułów, które miały być śmieszne, a wyszły raczej kwaśne. Niestety silenie się na żart zwykle można wyczuć na odległość. Oczywiście nie można mieć pretensji do głupich komedii, że ich tytuły są głupie. Za to do „Śmierci bobra” pretensji mieć trochę można. Kolski robi filmy dobre, a nawet bardzo dobre. Najnowszy dostał się na prestiżowy festiwal w Karlowych Warach. Miejmy nadzieję, że trafi tam na łaskawego tłumacza, bo na bobra aż strach pójść.