Niejeden chłopak marzył kiedyś o tym, żeby zostać pilotem. Podobnie jak większość dziewczyn marzyła o zostaniu stewardessą. Tak było i ze mną. Kładłam się na trawie i zadzierałam głowę, by obserwować przelatujące nade mną samoloty. Patrząc na białe smugi, które za sobą pozostawiały, zastanawiałam się, gdzie lecą ci, którzy w nich podróżują. Zawsze wydawało mi się, że lecą za jakąś przygodą. W nieznane. Że czeka ich coś niebywałego i bardzo przyjemnego.
Moja pierwsza podróż samolotem? Miałam siedem lat i wyjeżdżałam wraz z mamą i bratem na prawie rok do Iraku, gdzie pracował mój tato. Lotu nie pamiętam, za to doskonale wszystko, co wydarzyło się w ten magiczny rok dziecięcego życia. Emocje wtedy przeżyte tak bardzo wryły się w moje serce, że od tamtej pory latanie już zawsze kojarzyć mi się będzie z sumą tych wszystkich przeżyć.
Wspomnienia są fantastyczne, zwłaszcza kiedy naznaczają jakąś część naszego życia na zawsze, a ta bez względu na okoliczności będzie nam się kojarzyła tylko z przyjemnościami. Niestety, to nie wystarczyło, żebym została stewardessą (a może na szczęście), ale do dziś uwielbiam patrzeć na lądujące i startujące samoloty. Zresztą, kto nie lubi? Okej, z lataniem bywa różnie. Jedni lubią, inni panicznie się boją. W sumie każdy z nas zna jakąś mrożącą krew w żyłach historię z samolotem w tle. A to o rejsie, na który się spóźnił, a to o współpasażerze, który nieznośnie chrapał przez ponad dziewięć godzin lotu do Chicago, a to o koszmarach z jedzeniem w roli głównej.
Wsiąść do samolotu nie byle jakiego
A gdyby tak choć raz ominąć te tłumy na lotniskach, kilometrowe kolejki do odprawy i setki metrów przemierzane z terminala do terminala tylko po to, by zdążyć na drugi lot i…wsiąść do prywatnego samolotu, który zawiezie nas dosłownie tam, gdzie chcemy. Na przykład do Rzymu na małe zakupy i pyszną kawę, a potem na mecz Manchesteru United, by późnym wieczorem wrócić do ciepłego łóżka. Nieosiągalne marzenie? Dla wielu z nas tak, ale z pewnością zaskoczy was fakt, że jedna z najbardziej liczących się na świecie firm private aviation, której flota liczy zaledwie czternaście samolotów, pochodzi właśnie z Polski.
Jet Story, bo o nich mowa, należą do światowej elity firm, z którymi najwięksi tego świata po prostu chcą latać. Przykłady? Proszę bardzo. Sławny hollywoodzki reżyser, zdobywca trzech Oscarów, były prezydent Francji, były premier Wielkiej Brytanii, jeden z najbardziej znanych amerykańskich raperów, gwiazdy sportu, które wracają do domu po wielkoszlemowych turniejach, afrykańscy królowie i monarchowie z Bliskiego Wschodu. Jaka szkoda, że nie mogę podać wam konkretnych nazwisk, ale właśnie na tym polega ten biznes – na dyskrecji i najwyższym standardzie usług.
Prawie jak agent gwiazdy
O stewardessach zatrudnianych przez jedne z najlepszych linii lotniczych na świecie – Emirates czy Qatar Airways, krążą legendy. Ciężką pracę i wysokie wymagania wynagradzają im jednak ciekawe życie, jakie prowadzą, i napiwki, jakie zdarza im się otrzymywać od bogatych szejków. Wymagania Emirates to jednak pestka w stosunku oczekiwań, jakie muszą spełnić dziewczyny latające z gośćmi prywatnych linii lotniczych. Tu liczy się nie tylko piękny uśmiech i perfekcyjna znajomość języka angielskiego. Ich rolę porównałabym do "agenta gwiazdy", którego zadaniem jest często zorganizowanie niemożliwego. Przede wszystkim jednak muszą mieć wysoką kulturę osobistą, być błyskotliwe i umieć wybrnąć z najtrudniejszych nawet sytuacji. Bo jak się na przykład zachować, kiedy jedna z największych na świecie div muzyki pop zaczyna jak gdyby nigdy nic pytać o to, gdzie stewardessa spędziła ostatnie wakacje, lub gdy pewna, niezmiernie dystyngowana, szlachetnie urodzona starsza pani paraduje po samolocie w samym tylko żakiecie i…. rajstopach? Takich opowieści słucha się z otwartymi ustami, bo umówmy się – pogawędki z największymi tego świata, dla większości z nas są zwyczajną abstrakcją. O nich czyta się tylko w gazetach.
Z gośćmi jak z dziećmi
– Pewnego razu (rejsu) byliśmy świadkami cudownego uzdrowienia – żartuje Oskar Maliszewski, szef pilotów i jednocześnie członek zarządu Jet Story. Na pokład wsiadł His Royal Highness wraz z Her Royal Highness, którzy podróżowali z Madrytu do miasta w Arabii Saudyjskiej. – Nie poinformowano nas o tym, ale już na lotnisku okazało się, że najważniejszy pasażer – szejk z rodziny królewskiej – to starszy pan na wózku inwalidzkim. Tuż po starcie poczułem na pokładzie dym papierosów. Od razu więc poprosiłem stewardessę o zwrócenie pasażerom uwagi, że na pokładzie nie można palić. Okazało się, że palił główny gość, który niewiele sobie robił z naszych próśb. Tu warto dodać, że najczęściej personel pokładowy łącznie z kapitanem nie rozmawia bezpośrednio z koronowanymi głowami lub członkami rodzin królewskich z Bliskiego Wschodu. Komunikacja odbywa się przez ich świtę lub specjalnie wyznaczonych pośredników. Tak też było w tym przypadku – kontynuuje. Po chwili okazało się, że His Royal Highness odpala jednego papierosa od drugiego, a cała kabina jest po prostu siwa od dymu (kabina pilotów podczas całego lotu jest najczęściej otwarta – red.).
Kiedy kolejne prośby nie odnosiły skutku, nie mieliśmy innego wyjścia jak zintensyfikować komunikację z naszymi gośćmi i przełamać bariery w kontakcie, ponieważ miałem im do zaproponowania lądowanie. W takiej sytuacji ważne jest (zwłaszcza jeśli pasażer nie jest przyzwyczajony do tego, że musi się dostosować), aby pokazać swoją determinację. Oczywiście w grę nie wchodzi podniesiony ton głosu. Poprosiłem więc stewardessę, aby zapytała pasażerów, czy wolą wylądować w Nicei czy w Olbii na Sardynii, z których to lotnisk bez problemu "złapią" kolejny lot, podczas którego książę będzie mógł palić. Po przekazaniu mojej prośby, w kabinie natychmiast pojawiała się Her Royal Highness, która po kilkuminutowym narzekaniu na męża, wzięła sprawy w swoje ręce i…uśpiła księcia (najprawdopodobniej, dosypując mu coś do napoju), chowając w międzyczasie wszystkie jego papierosy. Książę obudził się po dwóch godzinach i nie znajdując papierosów, rozpoczął przeszukiwanie nie tylko swojej żony, ale również całej świty i wszystkich bagaży. Do końca lotu był potwornie zły, a z samolotu wysiadł o własnych siłach. To wszystko dzięki mnie – śmieje się Oskar Maliszewski, dodając, że czasem asertywność jest niezbędna, by zapewnić pasażerom bezpieczeństwo.
Warta opowiedzenia jest jeszcze jedna historia, również z udziałem arabskiego księcia. – Po ponad sześciogodzinnym locie z Azji wylądowaliśmy na lotnisku w Jeddah, gdzie mieliśmy odebrać księcia wraz z jego rodziną – mówi Oskar Maliszewski. – Wiedziałem, że ze względu na procedury i niezbędny wypoczynek załogi, na lotnisku nie możemy spędzić więcej niż trzy godziny. Znając swobodne podejście do czasu w kulturze arabskiej, przekazałem informację członkowi królewskiej świty, że musimy zdążyć odprawić się i odlecieć maksymalnie w ciągu dwóch godzin, pozostawiając tę jedną godzinę w bezpiecznym zapasie. Najpierw przyjechał bagaż, w ilości, którą mógłby pomieścić Boeing 747, a nie niewielki samolot odrzutowy. Niestety, ku rozpaczy pasażerów, mogliśmy zmieścić tylko osiemnaście walizek, które ci musieli wcześniej wybrać spośród kilkudziesięciu innych.
Kiedy kilkunastoosobowa rodzina i bagaż byli na pokładzie, a czas (łącznie z zapasową, trzecią godziną) został przekroczony o kolejne trzydzieści minut, wiedziałem już, że ten lot się nie odbędzie. Musimy ściśle przestrzegać procedur, również tych związanych z odpoczynkiem załogi, a więc też bezpieczeństwem pasażerów. Przekazałem więc członkowi świty tę trudną informację, a ten z kolei księciu, który właśnie wjechał na płytę lotniska. Po kilkunastu minutach zostałem poproszony o rozmowę bezpośrednio z His Royal Highness. Doświadczenie podpowiadało mi, że zapewne książę będzie próbował mnie gorąco namawiać do tego, aby lot się jednak odbył lub po prostu będzie tego ode mnie żądał. Byłem zaskoczony, kiedy książę wyciągną na powitanie rękę i serdecznie przeprosił za spóźnienie. Jak się okazało, było spowodowane problemem z wizami dla całej rodziny. Książę nie tylko uszanował moją decyzję odlotu na drugi dzień, ale wręcz przyjął wytyczne, co do ilości bagażu, jaki mogą ze sobą zabrać. Jak się okazało po jakimś czasie, His Royal Highness, boi się latać, dlatego przestrzeganie procedur bezpieczeństwa wzbudziło w nim takie zaufanie do naszej firmy, że od tamtego czasu, on i cała rodzina latają tylko z nami – mówi mój rozmówca.
Jakie są najtrudniejsze loty – pytam. – Te, które są skomplikowanymi operacjami logistycznymi w połączeniu z równie skomplikowanymi procedurami celnymi po wylądowaniu i kilkunastogodzinnymi lotami przez wiele stref czasowych – odpowiada Maliszewski. Do najtrudniejszych mogę zaliczyć również te, gdzie jako załoga jesteśmy zaskakiwani przez pasażerów na przykład bagażem, jaki przewożą. Kiedyś z Dubrownika wieźliśmy oryginalne Jajka Fabergé (carskie pisanki ze złota i drogich kamieni – red.), o czym dowiedzieliśmy się w momencie, kiedy pod samolot podjechał konwój ochroniarzy z ostrą bronią w ręku. I o ile samo przewiezienie tak cennego ładunku nie jest problemem, o tyle procedury celne w takich przypadkach są naprawdę skomplikowane. Innym razem pasażerowie, których wieźliśmy z Monachium na wakacje na Malediwy, wzięli ze sobą dwa malutkie pieski, zapewniając nas przy tym, że załatwili wszelkie niezbędne formalności, by psy mogły przejść przez odprawę. Na miejscu okazało się, że nic podobnego, a pasażerom postawiono ultimatum odtransportowania psów lub ich uśpienia. Skutek był taki, że następnego dnia odwoziliśmy samolotem psy do domu, a właściciele po skończonym urlopie wrócili rejsowym samolotem.
Bywają też zdarzenia – ekhm – w których naprawdę nie wiadomo, jak się zachować. Wyobraźcie sobie sytuację, w której żona pewnego bardzo bogatego człowieka jedzie na zakupy z walizką wypchaną pieniędzmi. Dosłownie. W pewnym momencie walizka jakimś cudem pęka, a dolary rozsypują się po całym samolocie. Skrępowana kobieta prosi stewardesę o pomoc w ich zbieraniu. Napiwki? Oczywiście – na przykład w wysokości 5000 euro, które do podziału otrzymuje cała załoga. Dodam przy tym, że dla lecących gości to absolutnie standardowe kwoty. A sytuacje...intymne? Owszem, i to wcale nie rzadko, ale o tym sza!
Zupa z płetwy rekina za 5000 funtów
Ciekawą częścią każdej podróży jest to, na co w samolocie czeka się najbardziej – jedzenie. Naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego wywołuje ono tyle emocji. Może dlatego, że gdzieś z tyłu głowy pojawia się ciekawość, jak jest przygotowywane? Zapewniam was jednak, że jedzenie, którego próbowaliście przy okazji długich, kilkunastogodzinnych lotów (a nie w czasie wakacyjnych czarterów), to jedynie kiepskiej jakości przystawka w porównaniu do cateringu, jaki serwuje się na pokładach prywatnych linii. Zacznijmy od tego, że loty rezerwowane są przez specjalnych brokerów, którzy w swojej ofercie mają kilkudziesięciu różnych przewoźników, spośród których – w zależności od wymagań klienta – wybierają konkretną linię. Dopiero wtedy, po uprzednim sprawdzeniu terminu, przewoźnik otrzymuje listę wymagań, a te bywają naprawdę przeróżne (o tym za chwilę). Wracając jednak do jedzenia, tutaj – "sky is the limit". Zdarza się, że klienci zamawiają zupę z płetwy rekina, kolację z luksusowej, topowej londyńskiej restauracji za jedyne – bagatela – 5000 funtów, czy zwyczajne śródziemnomorskie śniadanie za kilkadziesiąt euro. Niektóre zamówienia bywają tak skomplikowane jak dobra, francuska książka kucharska. Od menu, poprzez najdrobniejszy szczegół przygotowania i podania dania. Bywa jednak i tak, że klient, który zamówił swoją luksusową kolację czy obiad, już w momencie wejścia na pokład, prosi o rozłożenie łóżka i obudzenie na godzinę przed lądowaniem.
Zdarzają się też sytuacje, kiedy broker uprzedza, że klient nie ma oczekiwań co do jedzenia, wręcz nie zamawia go (bo będzie na przykład po kolacji), jednak tuż po wejściu na pokład okazuje się, że jest piekielnie głodny. Co w takim wypadku? – Zawsze jesteśmy przygotowani na awaryjne sytuacje. Kiedyś lecieliśmy w długą, kilkudniową, oficjalną delegację do Afryki z jednym z rosyjskich ministrów. Pierwszym przystankiem było Konakry w Republice Gwinei, gdzie nie było żadnej restauracji, w której moglibyśmy się zaopatrzyć w catering na dalszą część podróży (postój w Konakry trwał 24 godziny). Wiedząc o tym wcześniej, przygotowaliśmy świetne jedzenie, które wieźliśmy z Polski. Kupiliśmy z wyprzedzeniem takie produkty, które mogły przetrwać w nienaruszonym stanie w wychłodzonym schowku samolotu, a jednocześnie pozwoliły skomponować posiłek robiący wrażenie luksusowego – świetnej jakości suszone wędliny, francuskie sery, suszone owoce, orzechy, pakowana sałata czy rukola. Dodam, że poziom wymagań ministra, który sam posiada samolot, jest na poziomie oczekiwań koronowanych głów. Po starcie nasza stewardesa podała tace z polskimi wędlinami, świeżą sałatą i pieczywem. Wszystko pięknie ułożone na półmiskach. Minister był pod ogromnym wrażeniem, a jego mina zdawała się mówić "ale skąd wy to macie, przecież tutaj nic nie ma"… Udało nam się zaskoczyć człowieka, który przywykł do luksusu. To, co zrobiliśmy, było znacznie powyżej jego oczekiwań, ponieważ zarówno on, jak i jego broker, wiedząc, że lecą do kraju trzeciego świata, byli przygotowani, że cateringu w kolejnym locie po prostu nie będzie.
– Bywa, że zamówienia docierają do nas w ostatniej chwili, co powoduje, że ich spełnienie jest niezwykle trudne. Czasem jest więc i tak, że stewardessa w nieznanym dotąd miejscu, gdzie lądujemy, biega w nocy po hotelach, by próbować odkupić szklany czajnik, w którym klient chce mieć podaną herbatę. Inna sprawa, że wszyscy uważają ją za wariatkę, ale na tym polega właśnie ta praca – najwyższa jakość, jaką staramy się serwować naszym klientom – podsumowuje Maliszewski.
– W naszej pracy polegamy na firmach zewnętrznych – nie mamy swoich przedstawicielstw na lotniskach, jak to bywa w przypadku dużych linii lotniczych. Raz lądujemy w Moskwie, innym razem w Paryżu lub we wspomnianym wcześniej Konakry. Na każdą sytuację nasze załogi muszą być przygotowane, muszą przewidzieć, co się wydarzy. Zdarza się, że przyjeżdża catering z restauracji, w którym nie ma połowy zamówionych rzeczy, albo nie ma paliwa, które było wcześniej zarezerwowane. Zresztą logistyka w przypadku firm lotniczych takich jak nasza to wyższa szkoła jazdy – dodaje Jakub Benke – szef Jet Story (który dla latania zostawił pracę w domu mediowym). O całość więc dba załoga – kapitan, pierwszy oficer i stewardessa. Standardem jest, że kapitan pomaga dźwigać i pakować walizki, a stewardessa po zakończonym locie sprząta cały samolot. Tak po prostu wygląda ta praca za kulisami.
Ile kosztuje czarter prywatnego samolotu? Szacuje się, że w Polsce na wynajem samolotów stać około 1000 najbogatszych Polaków. Lot na weekend z Warszawy do Trójmiasta lub Wrocławia to koszt około 4500 – 5000 euro w obie strony. Do jednego z europejskich miast polecimy za około 10 – 12 000 euro, a na wakacje na Malediwach za 100 000 euro. Chciałoby się powiedzieć – nic, tylko latać i jest w tym coś, bo do takiego samolotu wsiada się jak do powietrznej taksówki. Najbliżej mi do porównania z Uberem – zamawiasz, jest, wsiadasz, lecisz, wysiadasz. Proste, prawda? Do luksusu można bardzo łatwo przywyknąć, bo jest – co tu dużo mówić – bardzo przyjemny. Ale świadomość, że całość odprawy, od wejścia na lotnisko do zamknięcia drzwi w samolocie, trwa zaledwie kilka minut – naprawdę robi wielkie wrażenie.