Z podkładem bywa tak jak ze zmianą chłopaka – wydaje ci się, że już znalazłaś i że to ten jedyny, a potem nagle okazuje się, że można znaleźć coś, co bardziej odpowiada twoim potrzebom. Zachwyt miesza się z niedowierzaniem.
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Wiosną wiele z nas odzyskuje tłumione przez mróz, ciemność i buty emu zainteresowanie urodą i chętniej decydujemy się na testowanie nowości. Jeśli po kilku burzliwych latach twój afekt w stosunku do niegdyś idealizowanego podkładu nieco osłabł, może właśnie nadszedł czas na niezbyt co prawda poważne, ale jednak zmiany.
1. Bourjois City Radiance (około 55 zł)
Podkład od marki z której niemal każda kobieta miała kiedyś kultowy róż, już przy pierwszym spotkaniu zaskakuje wygodnym, spłaszczonym opakowaniem, które zmieści się nawet do najbardziej zagraconej kosmetyczki i do najzgrabniejszej torebki typu clutch (czyt. KLACZ). Producent obiecuje ochronę przed zanieczyszczeniami środowiska. Czy City Radiance rzeczywiście tę moc posiada nie wiem, jednak jego niewątpliwą zaletą jest filtr 30 SPF (pamiętajcie, że promienie słoneczne są główną, oprócz upływu lat, przyczyną starzenia skóry). Bonus w postaci filtru docenią go z pewnością te z was, które próbowały kiedyś nałożyć podkład na krem z filtrem (reszcie zdradzę, że nie wygląda to za dobrze i nie trzyma się za długo).
Nowy podkład od Bourjois ma lekką formułę i średni stopień krycia. Na pewno spodoba się wszystkim dziewczynom, które nie mają problemów z cerą i lubią lekkie rozświetlenie, ale jeśli lubicie mat, bez użycia pudru się nie obędzie. Z drugiej strony City Radiance w duecie z bezbarwnym, wchłaniającym sebum pudrem bambusowym czy ryżowym daje powszechnie pożądany efekt no make up. Ja zostawię go sobie na plażę, tym bardziej, że nawilża i nie ma się wrażenia maski na twarzy, nieprzyjemnego (wizualnie i organoleptycznie) zwłaszcza latem.
To Estée Lauder, uznana przez magazyn „Time” jedną spośród 20 największych geniuszy biznesu XX wieku wymyśliła dawanie klientkom próbek kosmetyków, ponieważ kiedy zakładała swoją markę w latach 50. nie było jej stać na zamieszczanie reklam w magazynach dla kobiet. No, a ponad pół wieku później ten prosty, a genialny chwyt zadziałał i na mnie. Wcześniej kupienie podkładu za niemal dwieście złotych wydawało mi się zbędnym luksusem, no ale skoro przy zakupie perfum dostałam już garść próbek, to szkoda było nie wypróbować.
Od tamtej pory Double Wear jest, mimo swoich licznych wad, moim kosmetycznym numerem jeden. Kryje wszystko – worki pod oczami, blizny potrądzikowe i przebarwienia, a trzyma się znacznie dłużej niż 12 h (parę razy dane mi było to sprawdzić). Spokojnie możecie wyrzucić wszystkie bazy pod makijaż. Podkład wtapia się w skórę tak mocno, że jeśli potrzecie twarz po kilku godzin od nałożenia na palcach nie zostanie wam podkład, a co ważniejsze – na twarzy plama. Słowem – nie zawodzi, jeśli o 17 macie ważne spotkanie, możecie powierzyć mu losy swojej twarzy z pełną ufnością.
No ale nie ma ideałów. Przede wszystkim Double Wear ma niewygodne opakowanie (szklana buteleczka z szyjką o około centymetrowej średnicy), z którego ciężko nabrać właściwą ilość kosmetyku (zmywanie z rąk podkładu, który starczyłby jeszcze na dwie kolejne twarze po prostu drażni). Podkład Estée Lauder może dać też naprawdę spektakularne efekty (dwa razy młodziej, cztery razy ładniej) o ile nałożycie go przy pomocy wilgotnej gąbki do makijażu i poczekacie kilka minut aż zaschnie. Szkopuł jest jeden – 30 ml starczy wam przy takim użytkowaniu na około miesiąc, czyli trzy razy krócej, niż przy rozprowadzaniu kosmetyku palcami.
Double Wear raczej nie spodoba się wam, jeśli macie bardzo suchą skórę (podkreśla skórki i dodatkowo przesusza), ani jeżeli lubicie transparentne podkłady, tym bardziej, że regulowanie nakładanej ilości nie reguluje stopnia krycia (zawsze niemal całkowitego). Dla przymierzających się do zakupu mam dwa triki – poproście o próbki 2-3 najbliższych wam odcieni w jednej z sieciówkowych drogerii (w niektórych można dostać tylko jedną dziennie, ale spacery są ponoć zdrowe), a kiedy już zdecydujecie poszukajcie okazji w internecie, można zaoszczędzić nawet do 30% ceny. Bon voyage!
3. Eveline Double Cover (około 20 zł)
Jestem olbrzymią fanką polskiej marki Eveline. Ich korektor do brwi, eyeliner Celebrities czy peeling do rąk to absolutne hity kosmetyczne (o czym już kiedyś pisałam) i znakomite zamienniki droższych produktów, nie ustępujące im przy tym jakością. Po Double Cover spodziewałam się więc sporo, pomyślałam, że skoro Eveline udało się stworzyć serum antycellulitowe za 20 zł, które działa jak analogiczny produkt za 80, dlaczego miałoby im się nie udać z podkładem?
Double Cover jest podkładem bardziej niż przyzwoitym. Hasło reklamowe z opakowania o 24-godzinnym kryciu można co prawda włożyć między bajki (choć nie testowałam), ale kosmetyk jest całkiem trwały, zwłaszcza w połączeniu z bazą. Średnie krycie daje możliwość manewru wszystkim tym, którzy panicznie boją się podkładowych masek, a jeśli potrzebujecie mocniejszego, śmiało aplikujcie podwójną warstwę. Ze względu na płynną formułę odradzałabym aplikację palcami, z kolei lepkość kosmetyku prosi się o pociągnięcie buzi pędzlem oprószonym puderem. Biorąc pod uwagę cenę podkładu można powiedzieć, że to kolejny udany produkt Eveline. Trwałość, krycie i matowienie trzy razy droższego podkładu. Nie do pogardzenia jest też zawartość witamin A, E i F w składzie.
4. Irena Eris Provoke (około 70 zł)
Eleganckie, szklane opakowanie z wygodną pompką skrywa wedle słów producenta produkt, który poza standardowymi funkcjami podkładu reguluje wytwarzanie sebum, a za sprawą alg oceanicznych nawilża i wspomaga odbudowę naskórka. Czy tak jest naprawdę ciężko ocenić po tygodniowym używaniu (chociaż kiedy widzę na kosmetyku słowo „algi” od razu węszę podstęp w postaci taniego chwytu marketingowego). Faktem jest jednak, że podkład Provoke nie wysusza i nie podrażnia – po demakijażu skóra wydaje się wypoczęta, wygląda jak gdybyśmy cały dzień chodziły bez makijażu. Dostępny jest w trzech wersjach - rozświetlającej Radiance, matującej Matte i wygładzającej zmarszczki Lift (ja używałam Radiance).
Provoke to ten typ kosmetyku, którego aplikowania trzeba się nauczyć. Nie do końca zadowolona z efektu, ale przeczuwająca potencjał próbowałam nakładać produkt kolejno; na bazę pod makijaż, na krem nawilżający i na skórę potraktowaną płynem micelarnym używając palców/pędzla do podkładu/gąbki do pokładu. Z wypróbowanych dotychczas kombinacji najlepszy efekt dała baza w duecie z pędzlem. Kosmetyk ładnie się wtopił, nie dając przy tym efektu maski jak Double Wear. Trzymał się dzielnie cały dzień, choć wymagał poprawek pudrem (rozświetlanie to nie błyszczenie!). To dobry podkład, do którego trzeba się może trochę poprzymierzać, żeby być w pełni zadowoloną, ale warto spróbować. Także dlatego, że pięknie wtapiają się w niego bronzer i róż, co powinno przekonać do niego wszystkie miłośniczki konturowania twarzy. Wiele kobiet wybiera go też, ponieważ wersja Provoke Lift dobrze maskuje zmarszczki.
5. Dream Matte Mousse (około 30 zł)
Dbanie o urodę, zwłaszcza kiedy jest się nastolatką, do najprostszych nie należy. Ciężko wytłumaczyć zasadniczym rodzicom, że podkład w niektórych przypadkiem jest warunkiem koniecznym samozadowolenia i pewności siebie. Nawet jeśli już się to uda, trudno znaleźć coś, co będzie proste w aplikacji i nie za drogie. Dream matte mousse to podkład Maybelline, który na rynku jest już prawie dekadę i od którego warto zacząć swoją przygodę z makijażem. Najlepiej nakłada się go palcami, a lekka, kremowa formuła bez trudu się rozprowadza (choć trzeba uważać, żeby nie przesadzić z ilością – mousse ma ograniczone możliwości wtapiania się).
Nie jest to kosmetyk idealny, jednak przyzwoicie kryje i matuje na tyle dobrze, że nie wymaga gorączkowego sprawdzania możliwości odbijania światła przez nasz nos. Łatwa i szybka aplikacja sprawia, że przygodę z makijażem dobrze zacząć właśnie od niego, co uchroni nas od traumatycznych wspomnień (które młodym adeptkom makijażu zagwarantuje wyżej wspomniany Cover Sensation). Jeśli współpraca z waszym podkładem się nie układa, a nie lubicie wydawać na kosmetyki kolorowe więcej niż 50 zł – testujcie bez obaw.