Caitlin mieszkała z rodzicami i siedmiorgiem rodzeństwa w trzech sypialniach, utrzymywali się z zasiłku. Jako dziennikarka zaczęła pracować w wieku 16 lat i nie tylko nie skończyła, ale nigdy nawet nie zaczęła liceum. Dziś jest najbardziej wpływową brytyjską dziennikarką na Twitterze, felietonistką „New York Timesa”, autorką scenariuszy popularnych sitcomów. W Polsce nakładem wydawnictwa Czarna Owca niedawno ukazała się jej druga książka.
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
„Dziewczyna, którą nigdy nie byłam” to pierwsza pozycja z autobiograficznej trylogii Caitlin Moran, postaci w Polsce praktycznie nieznanej, za to w krajach anglosaskich posiadającej status supergwiazdy dziennikarstwa, której nazwisko od lat zwiększa nakłady i oglądalność. To powieść o wykluwającej się tożsamości. W błędzie będą jednak ci, którzy zakładają, że książka o nastolatkach musi być książką dla nastolatek. Moran twierdzi zresztą, że dojrzewanie nie kończy się nigdy, po prostu przestaje być taką nowością, więc traci na gwałtowności.
Główna bohaterka, Johanna, ma 15 lat i mieszka w przemysłowym miasteczku w środkowej Anglii. Jej ojciec jest alkoholikiem, a w swojej głowie także niedoszłą gwiazdą rocka, z kolei matka boryka się z depresją poporodową, odkładając wciąż w czasie nadanie imion nowo narodzonym bliźniętom. Choć to tło zwiastujące bolesny realizm społeczny i studium patologii, powieść jest od obu tych konwencji bardzo odległa. Z jednej strony za sprawą tyle ironicznego, co wyrwanego z ram konwencji poczucia humoru autorki, z drugiej poprzez reprezentowany przez główną bohaterkę, typowy dla nastolatków egocentryzm, który bardziej niż o wysokość zasiłku, każe się martwić o perspektywy stracenia dziewictwa.
Nastoletnia Johanna postanawia, że w życiu chce się zająć pisaniem, wysyła więc próbki swoich tekstów gdzie popadnie, po kilku kuriozalnych falstartach zostaje zatrudniona przez magazyn muzyczny „DA&M” jako recenzentka. Jak dziewczyna, która lubi musicale, nigdy nie piła alkoholu, ani nie była na koncercie odnajdzie się w światku alternatywnej sceny muzycznej Londynu lat 90. i w redakcji zdominowanej przez znacznie od niej starszych mężczyzn? Tak, jak zrobiła to prawie trzy dekady temu Caitlin Moran, której Johanna jest powieściowym alter ego. Spotkałam się z autorką, żeby porozmawiać o dojrzewaniu, popkulturze i dowiedzieć się dlaczego cynizm zabija.
Twoje córki czytały „Dziewczynę, którą nigdy nie byłam”?
Co ty, w końcu kiedy jesteś nastolatką nic, co robi twoja matka nie wydaje się spoko, a już zwłaszcza, kiedy pisze o okresie czy włosach łonowych. Przetestowałam to nawet w mojej ostatniej książce, która miała wydrukowaną dedykację „Dla Dory i Ivy. Proszę, zacznijcie podnosić mokre ręczniki, które zostawiacie na podłodze w łazience po kąpieli. Błagam was, to niszczy dobrą kobietę we mnie!” i nic! Wiem, że gdyby to zobaczyły, na pewno usłyszałabym jakiś komentarz w stylu „O boże, zadedykowałaś nam książkę!”, albo „Yyy, po co zadedykowałaś nam książkę?!”
Zapytałam o córki, bo jakkolwiek nie uważam twojej powieści za książkę dla nastolatek, kiedy ją czytałam myślałam kilkakrotnie „kurcze, szkoda, że nie miałam tej książki w rękach kiedy miałam 15 lat, byłabym mniej zagubiona”
Między innymi dlatego chciałam napisać wszystko, co pamiętam i wiem o byciu dziewczyną. Kultura zawodzi cię kiedy jesteś nastolatką, marginalizując dziewczyny, które nie są seksownymi lolitkami zainteresowanymi modą. Wciąż brakuje opowieści o nastolatkach, które ciężko pracują, dziwacznie się ubierają, chcą zmienić świat czy po prostu odkrywają swoją seksualność.
Podobnie jak Johanna, główna bohaterka twojej książki, rzuciłaś szkołę jeszcze przed liceum, pochodzisz z wielodzietnej rodziny, która utrzymywała się z zasiłku i mieszkała w domu komunalnym w sennym, robotniczym mieście środkowej Anglii. Można powiedzieć, że to potencjalnie smutne tło, a jednak tworzysz idylliczny obrazek dzieciństwa.
Byliśmy bardzo biedni, a nasi rodzice byli naprawdę postrzeleni. Nie pilnowali nas za szczególnie, jako hipisi zakładali, że wychowamy się bez ich pomocy. Pomimo tego, a częściowo może właśnie dlatego, byliśmy bardzo szczęśliwi. Nie śmiałam się nigdy tak dużo jak wtedy, kiedy mieszkałam z rodzeństwem i rodzicami. Oglądaliśmy mnóstwo telewizji, głównie kreskówek, komedii, wieczornych programów typu talk-show. Tam przede wszystkim liczyło się bycie zabawnym, a my chcieliśmy być jak ci wszyscy piękni ludzie z telewizji. Poza tym nieustanne prześciganie się w żartach było też rodzajem techniki survivalowej. Dzięki temu, mimo że mieliśmy tylko trzy sypialnie, a mieszkaliśmy w dziesięć osób nie pozabijaliśmy się nawzajem. Do tej pory nikt nie jest mnie w stanie rozbawić tak jak moje rodzeństwo. Spotykamy się, a ja po pięciu minutach błagam ich, żeby przestali, bo nie mogę zaczerpnąć oddechu od skręcania się ze śmiechu.
A propos telewizji – masz chyba do niej bardzo złożony stosunek. W Twoich wypowiedziach, ale i w książce, przewija się fascynacja tym medium, piszesz scenariusze seriali. Z drugiej strony nie chcesz się już pojawiać na antenie, wskazując na mizoginię telewizji.
Telewizja to potężne i fascynujące medium, przede wszystkim dlatego, że jest w każdym domu. Możesz zrobić świetny film, ale ludzie muszą zdecydować, że chcą go obejrzeć, wyjść z mieszkań i kupić bilet. Ominie on ludzi, których na to nie stać, osoby, które mają małe dzieci i nie mają ich z kim zostawić i wszystkich, którzy są bardzo zapracowani. A telewizja po prostu jest. I każdy może ją oglądać. Jako idea jest piękna – możesz zobaczyć cały świat czy historie, które sprawią, że się wzruszysz nie ruszając się z domu. Chyba dlatego tyle o niej piszę.
Główny problem z telewizją jest taki, że jest tworzona przez bardzo małą grupę osób. Tą grupą są bogaci, heteroseksualni, biali mężczyźni, którzy reprezentują swoje interesy i właściwy im światopogląd. Potencjał telewizji jest olbrzymi, ale powinniśmy dopuścić do niej więcej różnorodności, a nie ludzi ciętych z metra. Chciałaby słyszeć różne akcenty, widzieć ludzi różniących się wyglądem, a nie tylko kolorem krawata czy szminki.
Nie skończyłaś szkoły, nie poszłaś na studia, pochodzisz z biednego domu, a dziś jesteś felietonistką w najbardziej opiniotwórczej gazecie na świecie. Lista twoich nagród dziennikarskich stale rośnie, zostałaś też obwołana najbardziej wpływową osobą z mediów na brytyjskim Twitterze. Jak to się stało?
Przez przypadek. Byłam farciarą, wstrzeliłam się w bardzo krótki okres w historii, kiedy po prostu było to możliwe. Raczkujące, alternatywne magazyny były złaknione głosu młodego pokolenia z klasy pracującej, nikomu nie przeszkadzało to, że rzuciłam szkołę i jestem niepełnoletnia. Kiedy zaczynałam, wystarczyło wysłać kilka swoich tekstów do jakiegoś tytułu i jeśli bardzo się chciało i trochę potrafiło pisać, dostawało się pracę.
Przed erą prasy muzycznej nie było dla nastolatek z klasy robotniczej drogi prowadzącej na łamy Timesa. Żeby tam trafić trzeba było skończyć Oxford albo Cambridge, pisać do gazety studenckiej i zostać zauważonym, ewentualnie przyjść z polecenia. Nie byłabym tu gdzie jestem, gdybym urodziła się choćby 5 lat później. Teraz sytuacja wygląda tak samo, już nawet żeby zostać w Wielkiej Brytanii aktorem, musisz pochodzić z zamożnej rodziny.
Johanna postanawia zostać dziennikarką nie dlatego, że kocha muzykę. Fascynuje ją raczej wszystko to, co jest z muzyką związane – subkultury, imprezy, grouppies, używki. Jak było z Tobą?
Uwielbiałam muzykę, ale jako 16-latka zupełnie się na niej nie znałam. Na występ The Smashing Pumpkins, swoją drogą pierwszy koncert na jakim kiedykolwiek byłam, wysłała mnie redakcja, żebym zrobiła wywiad. Kiedy zaczynałam pracować miałam w domu tylko dziesięć płyt, nie kupowaliśmy nowych, bo nie było nas na to stać. Przez pierwszy rok w recenzjach na okrągło odwoływałam się do którejś z nich.
I nikt się nie zorientował?
Nie! Kiedy masz opinię zabawnej dziewczyny takie rzeczy często przechodzą niezauważone.
Dlaczego przestałaś pisać o muzyce?
Miałam 24 lata i czułam się za stara, żeby łazić na te wszystkie koncerty, zawodowo pisałam już od ośmiu. Z perspektywy czterdziestolatki mnie to bawi, ale wtedy to była dobra decyzja. Kiedy zaczynałam londyńska scena muzyczna i środowisko były zupełnie inne. Dużo imprezowaliśmy, chlaliśmy, ale przy tym naprawdę się przyjaźniliśmy. Czasy się zmieniły, kończył się grunge, wybuchł brit pop. Nagle wszyscy chcieli pieprzyć się z modelkami, brać koks, ludzie przestawali być przyjaciółmi, dużo osób uzależniło się od heroiny, zrobiło się naprawdę mrocznie. Dalej chciałam pić i gadać o polityce i filozofii, ale era beztroskich londyńskich imprez się skończyła, więc spasowałam.
Dla „New York Timesa” piszesz o ogromnie niedocenianej w Polsce popkulturze. Dlaczego jest taka ważna dla każdego społeczeństwa?
Jeśli chcesz zmienić świat i idziesz do polityki, albo zostajesz na uniwersytecie, w wielkim uproszczeniu zajmujesz się dyskusjami co jest dobre, a co złe i dlaczego. A kiedy zaczynasz być częścią popkultury możesz sprawić, że dobra rzecz stanie się fajna. Wszyscy będą o niej mówili i będą jej pożądali. Jasne, to może być kostium kąpielowy Rihanny, ale równie dobrze może to być tolerancja czy działalność charytatywna. Tak trochę było np. z feminizmem. Była pierwsza fala, była druga, niewiele osób o tym wiedziało. Potem pojawiły się postaci takie jak Lena Dunham czy Amy Schumer (amerykańska aktorka, stand-uperka i feministka – przyp.red.) i nagle ludzie zaczęli kojarzyć o co te feministki walczą.
Popkultura działa szybciej niż polityka, a przede wszystkim jest od niej o wiele zabawniejsza. Jako szeregowy działacz możesz walczyć o dostrzeżenie jakiegoś problemu latami, a potem ktoś pisze o nim piosenkę i nagle ludzie wychodzą protestować albo zmieniają myślenie. Dzięki „Single Ladies” Beyonce, bycie singielką zyskało nową twarz, lekką, zabawną, daleką od wstydu. Poza tym wstęp do popkultury jest wolny! Korzystanie z niej ma żadnych obostrzeń, jak choćby wyjście do opery, gdzie musisz mieć eleganckie ubranie, kupiony z wyprzedzeniem bilet no i wiedzieć jak się zachować.
W książce nazywasz bycie cynicznym śmiertelną wadą, dlaczego?
Z cynizmem jest trochę tak, jak ze zbroją – chroni cię przed światem, ale nie da się w niej ani urosnąć, ani zatańczyć. Kiedyś w końcu trzeba odważyć się ją ściągnąć. Bycie cynikiem w młodym wieku, to nic innego jak strach. Boimy się, że ktoś nas zrani, wykorzysta naszą naiwność, więc wytaczamy w obronie własnej działa zanim jeszcze nastąpi atak.
Zaczynając pisać recenzje brak wiedzy, o którym ci mówiłam, nadrabiałam cynicznym humorem. Kiedy miałam 18 lat, podszedł do mnie mój mąż, a wówczas kolega z redakcji. Zrobił dziwną minę i powiedział, że to, co napisałam nie było okej. Chodziło o recenzję płyty, w której radziłam wokaliście, żeby się zabił. Dodam, że ukazała się dwa tygodnie po samobójstwie Kurta Cobaina. Peter (mąż Caitlin – przyp. red.) jest najmniej krytycznym człowiekiem pod słońcem, pamiętam, że pomyślałam wtedy, że jeśli on mówi mi coś takiego, naprawdę powinnam się zastanowić dlaczego rzucam błotem w ludzi udając zabawną.
Gdybyś miała powiedzieć mi jak zbudować dziewczynę w jednym zdaniu (gra słów, tytuł oryginalny powieści Caitlin Moran brzmi „How to build a girl” – przyp.red). O czym trzeba pamiętać?
Trzeba próbować, błądzić i świetnie się bawić. No i nie można za bardzo przejmować się facetami. Jest taki skecz Jerry'ego Seinfelda (amerykańskiego komika – przyp.red.), w którym obiecuje widowni, że zdradzi, co tak naprawdę myślą mężczyźni. Przez kolejne minuty buduje napięcie tylko po to, żeby koniec końców oznajmić „Wiecie co myślimy? Co NAPRAWDĘ myślimy? Nic”.
Dziewczyny robią masę durnych rzeczy, żeby tylko zwrócić na siebie uwagę chłopców. A jako kobiety wciąż za dużo myślą o tym, co myślą mężczyźni. Powinnyśmy nauczyć się zadawać sobie pytania o to, co my myślimy. Mężczyźni cię nie słuchają? Świetnie, masz jeszcze połowę populacji z którą możesz rozmawiać, dla której możesz pisać. Wciąż jest za mało kobiet szczerze opowiadających o byciu kobietą. Nikogo dziś nie oburzają świńskie męskie żarty. Relacje o depilacji brazylijskiej czy kobiecych potrzebach seksualnych wciąż szokują, właśnie dlatego, że jest ich tak niewiele. Bardzo potrzebujemy przyjaznego, otwartego podejścia do siebie samych.