Spanikowane sprzedawczynie, uczynni przechodnie, czyli jak obcokrajowiec poradzi sobie w Warszawie
Michał Mańkowski
08 czerwca 2012, 14:14·5 minut czytania
Publikacja artykułu: 08 czerwca 2012, 14:14
Milion - tylu zagranicznych kibiców przyjedzie do Polski według wyliczeń Polskiej Organizacji Turystycznej. Milion osób, które przeważnie nie mówią po polsku. To spore wyzwanie nie tylko dla organizatorów, ale i mieszkańców miast gospodarzy. I o ile Rosjanie lub Czesi z Polakami raczej się dogadają, to piłkarscy fani z innych krajów mogą mieć problem z uzyskaniem odpowiedzi poza obrębem stadionu czy strefy kibica. Nawet jeżeli mówią po angielsku. Postanowiliśmy sprawdzić, jak to właściwie wygląda.
Reklama.
Do godzinnej rundki po sklepach i kioskach w pobliżu centrum redakcja oddelegowała mnie. Ponoć z plecakiem na plecach i mapą w rękach mogę przypominać Szweda. Co Szwed miałby robić dzisiaj w Warszawie - nie wiemy, ale niech będzie. Ustaliliśmy, że warto obskoczyć takie miejsca, w które zagraniczni goście mogą potencjalnie odwiedzać: spożywczaki, sklepiki, kioski, piekarnie itd.
Nic skomplikowanego, kilka pytań o to, gdzie znajdę jakiś produkt, którędy dojdę do strefy kibica, jak dojadę na stadion, czy mogę płacić w euro, albo czemu za pączka nie mogę zapłacić kartą. Tuż po wyjściu z redakcji miły dla oka i serca mnie - rodowitego Szweda - widok.
Kanapka? Udało się!
Od razu raźniej, wypłacam z bankomatu trochę pieniędzy i z plecakiem na plecach dziarsko zmierzam do sklepu spożywczego. Musiałem ominąć te, w których zaopatrujemy się na co dzień, bo głupio do pań, z którymi widujemy się każdego dnia, nagle wypalić w obcym języku.
Podejście numer jeden. Zwykły spożywczak, jakich pełno w centrum. Wchodzę, młoda dziewczyna układa towar na półkach. Podchodzę i najgrzeczniej jak mogę pytam, czy mówi po angielsku. W odpowiedzi słyszę zestresowane: "tak". No cóż, wykładam sprawę: szukam kanapki, takiej gotowej, zrobionej. Z serem, szynką, czymkolwiek. Jednocześnie pokazując na zwykłą bułkę z zaznaczeniem, że nie o to chodzi. Pani lekko zmieszana, ale prowadzi mnie regał dalej i wskazuje ręką mówiąc "left". Dziękuję i udaję się we wskazanym kierunku. Jest!
Kilka minut później w kasie czekała na mnie ta sama pani. Tutaj było dużo gorzej. Płacę cztery złote, ale kartą. Kasjerka zdezorientowana, bo pewnie płacić można od 10 złotych. Próbuje coś wyjaśnić, ale jedyne słowo po angielsku to "cost". Tłumaczę grzecznie, że nie rozumiem. Wyjaśniam o co mi chodzi i widząc desperackie próby pytam, czemu nie mogę. Na nic się to zdaje, pani zrezygnowana, że nie może wyjaśnić o co jej chodzi postanowiła… przyjąć kartę. Wtedy do gry wkroczyła szefowa, która krzyczy, że "płatne dopiero od dziesięciu". Widząc stres w oczach młodej dziewczyny wyciągam monety i pytam, czy tak da radę. Dało.
Znikające pączki
Miałem już bułkę, ale zachciało mi się też pączka. Wchodzę więc do sklepu kilkadziesiąt metrów dalej. W środku kilka pań i panów w wieku 30-50 lat. Rozglądam się, ale pączka nie znajduję. Zagaduję w takim razie najmłodszą i wyglądającą na najbardziej komunikatywną. Pytam, czy dostanę może pączka, opisując go możliwie najdokładniej. W twarzy panika i krótka, angielska odpowiedź: "NO." Myślę, że może faktycznie nie mają, skoro nie mogłem znaleźć. Odwracam się, żeby wyjść i oto, co ukazało się moim oczom.
No cóż… Jestem pewien, że gdybym spytał po polsku, pączki cudownie by się znalazły.
Próbuję dalej, tym razem w piekarniach. Wchodzę do dwóch. We obu panie w wieku na oko 50 i 35 lat. Nie wróży to dobrze, ale nie poddaję się. Pierwsze podejście spalone, pani z rozbrajającą miną kręci głową, podnosi ręce w geście bezradności. Nie było nawet jak wejść w dłuższą rozmowę, bo na półkach przy kasie nie było upragnionych pączków.
Były za to w piekarni numer dwa. Pokazuję młodszej pani, że chcę jednego. Przy kasie kolejna trauma z kartą płatniczą. Ja, możliwie grzecznie swoje, pani swoje. Ja po angielsku, ona po polsku. Nikt nie odpuszcza. Chociaż wydaje mi się, że szansa, iż Polak po szkole zrozumie coś po angielsku jest większa niż obcokrajowiec po polsku. No ale cóż, po raz kolejny przychodzę z odsieczą: wyciągam gotówkę.
Walutowa wieś
Myślę, o co jeszcze można zagadać w sklepie. Waluta. Pierwszy sklep po drodze, wewnątrz trzy młode kobiety. Dwie rozmawiają, jedna układa coś na półkach. Zaczepiam tą trzecią. - Dzień dobry, czy można tutaj płacić w Euro - pytam. Nic, pani na pewno mnie zauważyła, ale twardo udaje, że… mnie nie widzi. Próbuję ponownie, równie miło, ale i konkretnie. To samo!
Z pomocą przychodzą koleżanki. Niestety, pomogły jedynie w odciągnięciu mojej uwagi od koleżanki, a nie mnie. Ani me, ani be. Pytam już najprościej jak mogę: euro, dolary. Nic. Dopiero przy "polish zloty" załapały o co chodzi. I o ile starsze panie odmawiały z gracją i usprawiedliwiającym uśmiechem, tutaj dało się wyczuć pewnego rodzaju wstyd. Może to i dobrze. Chociaż mam wrażenie, że nie byłbym może tak zdziwiony, gdybym przed wejściem spojrzał na sklepowy szyld.
Z czego jeszcze mogą korzystać obcokrajowcy? Z kiosków. Próbuję więc w trzech. W jednym pani po czterdziestce. Z uśmiechem po polsku wyjaśnia, że się nie dogadamy. W końcu udało mi się kupić batona, ale nie wiem, jak ktoś z zagranicy miałby zrozumieć: "proszę pana, kartą można płacić dopiero od 5 złotych. Musi mi pan dać dwa złote w gotówce, inaczej nie mogę tego sprzedać". W dwóch kolejnych pracownicy byli już młodsi. Nieco łamaną angielszczyzną wyjaśnili mi, jak dojść do strefy kibica. W końcu coś się ruszyło!
Młodzi? Niezawodni
Zaczepiam jeszcze kilka osób na ulicy. Krótka piłka: zgubiłem się, chcę dojść na stadion albo do strefy kibica. Młody chłopak, siedzi na ławce i rysuje. Płynnym angielskim wyjaśnia mi jak krok po kroku dojdę na miejsce. Chwilę później grupka studentów równie elegancko tłumaczy, czym i gdzie dojadę. Można? Można!
Następny na celowniku był trochę starszy pan w szaliku i koszulce reprezentacji Polski. Koło pięćdziesiątki, więc nieładnie zakładam, że będą problemy. I tutaj moje pierwsze pozytywne zdziwienie. Mężczyzna bez żadnego problemu dokładnie odpowiada po angielsku na moje pytania.
Po restauracjach nie chodziłem, ale w ogródkach piwnych siedziała masa obcokrajowców, więc zakładam, że tam językowo jest w porządku. Podobnie jak w wszelkiej maści fast-foodach.
Bez języków, ale uczciwie
Na zakończenie, przed samą redakcją, postanowiłem zagadać handlarzy truskawek. Młoda dziewczyna z rodzicami, więc może coś się uda. Rodzice zachęcają córkę: no próbuj, przecież mówisz po angielsku. - Może coś będzie - myślę. Niestety od wystraszonej kilkunastoletniej dziewczyny słyszę: tutaj obok jest bankomat, musi pan wypłacić i przyjść z pieniędzmi. Po polsku oczywiście. Przemiły ojciec pokazuje wymowny ruch palcami: tylko pieniążki.
Odchodząc słyszę jeszcze ciche: kurde, a przydałoby się trochę euro. Wracam się więc spytać, czy można płacić w obcej walucie. Kolejne miłe zaskoczenie, nikt nie chciał mnie naciągnąć ani oszukać. Starszy pan wziął mnie pod rękę i na migi wyjaśnił, gdzie znajdę kantor.
Zdaję sobie sprawę, że nie można tak generalizować, ale ta godzinna rundka dała - wydaje mi się - wymierny obraz tego, czego mogą spodziewać się obcokrajowcy. W zwykłych sklepach - topornie, nawet bardzo. Na ulicy wręcz bezproblemowo.
Na koniec mała ciekawostka. Zaskakujące, że osoby, które twierdziły, że mówią po angielsku na pytanie "Excuse me, do you speak english" prawie zawsze odpowiadały polskie "TAK", a te które języka nie znały mówiły niesamowicie płynne, angielski "NO".
I ciekawostka numer dwa: sprzedający byli tak zestresowani koniecznością używania języka obcego, że żaden nie zauważył, iż karta płatnicza, którą im dawałem, to typowo polskie Inteligo z równie typowo polskim nazwiskiem.
Część kibiców mogła wcześniej przygotować się czytając rozmówki. Miejmy jednak nadzieję, że nie takie jak te w Irish Independent: