Wielka krzywda dzieje się w Poznaniu. Mieszkańcy nowego osiedla Atanera na Marcelinie chcą zachować neutralność światopoglądową swojej okolicy i nie zgadzają się na przemarsz procesji pod swoimi balkonami. Szczyt obłudy.
Krew mnie zalewa zawsze, gdy w przeddzień maratonu lub innego biegu ulicznego amatorzy niedzielnych rajdów samochodowych wylewają gorzkie żale na biegaczy. Takie imprezy to zdrowie, świetna atmosfera, poczucie wspólnoty – sielanka. Miasto jest dla ludzi – słyszymy – trochę zrozumienia.
Włosy mi się jeżą na głowie, gdy kolejna Masa Krytyczna wywołuje falę nienawiści przeciwników dwóch kółek. Miasto jest też dla rowerzystów – słyszę i trudno się z tym nie zgodzić.
Staram się nie irytować strajkami, blokowaniem ulic przez najróżniejsze marsze i parady, tak wygląda demokracja, demonstrowanie poglądów, walka o swoje – i o ile wydźwięk haseł głoszonych przez te zgromadzenia nie jest rasistowski, seksistowski, nie nawołuje do nienawiści, to jestem w stanie moje indywidualne potrzeby odłożyć na dalszy plan. Najwyżej postoję w korku, spóźnię się na obiad.
Tolerancja tylko dla swoich
Jednak ta tolerancja jest często niestety, jednostronna. I o ile mój sceptycyzm wobec Kościoła jest ogromny, to oburzanie się na procesje Bożego Ciała jest moim zdaniem szczytem hipokryzji. Było nim zachowanie posłanki Agnieszki Pomaski, która trzy lata temu narzekała, że w Boże Ciało ołtarz zablokował jej dostęp do ścieżki rowerowej. Jest nim protest mieszkańców poznańskiego osiedla.
Jutrzejszy dzień wolny wynika z ustanowionego święta kościelnego i o ile nie każdy musi je obchodzić, o tyle bezczelnością jest domaganie się od wierzących, by procesje się nie odbywały lub, by ich trasa nie przebiegała pod moim oknem.
Zdaję sobie sprawę z generalizowania – z pewnością wśród głęboko wierzących są biegacze i zwolennicy miejskich maratonów, jak i wśród zagorzałych antyklerykałów przeciwnicy tzw. biegactwa. Jednak utarło się, że ta "uśmiechnięta, liberalna i usportowiona młoda twarz polskiego społeczeństwa" często staje w opozycji do tej "zacofanej, katolskiej gęby".
Tylko odmawiając prawa do przeżywania święta we wspólnocie i kręcenie nosem na zablokowane ulice, niemożliwość zaparkowania samochodu, czy narzekanie na wycie pod oknem, wykpiwamy naszą otwartość w szczególnie okrutny sposób. Bo o ile prościej być tolerancyjnym wobec praktyk wpisanych w uniwersum własnych poglądów, a o ile trudniej wykazać to zrozumienie dla tych, których nie lubimy, nie rozumiemy, którzy w naszym środowisku są postrzegani jako śmieszni i zacofani.
Oczywiście – zawsze można powiedzieć, że Kościół jest świętą krową – to prawda. Że próbuje wejść z butami w życie ludzi nieidentyfikujących się z wiarą katolicką – zgadza się. Że ma już wystarczająco dużo przywilejów – ma i wygląda na to, że będzie miał jeszcze więcej. Jednak procesje to święto wiernych i o ile oni są chętni, by w nich uczestniczyć, o tyle powinni mieć do tego prawo. Nawet kosztem zablokowanej ścieżki rowerowej. Nikt mnie siłą nie zmusza do uczestniczenia w marszu, podobnie jak nikt nie zmusza kanapowców do biegania maratonów. Nie muszę przecież brać w tym udziału. Ale brak mojego zaangażowania, nie powinien oznaczać, że inni też nie powinni być zaangażowani.
Co innego, jeśli chodzi o sytuację z Nysy, w której jeden z proboszczów był oburzony, że będzie musiał sprzątać po procesji. Podobnie jak organizator maratonu powinien zatrzeć wszystkie jego ślady, tak parafia powinna zadbać o uprzątnięcie ulicy po pochodzie.
To że ulica jest neutralna światopoglądowo nie oznacza, że nie odbywają się na niej żadne pochody ani manifestacje wiary. Jej idealna neutralność polega na tym, że mają prawo po niej przejść zarówno rozmodleni katolicy, jak i parada gejów. Pod warunkiem, że nikt nie będzie szerzył nienawiści i sprzątnie swoje śmieci.