Poszukiwanie oryginalnych egzotycznych smaków na polskim rynku gastronomicznym to zadanie arcytrudne. Dlaczego? Powodów jest kilka. Po pierwsze my Polacy lubimy do kebaba dorzucić kiszonego ogórka, a do sushi majonez. Po drugie restauratorzy tym upodobaniom ulegają. Wynik jest taki, że ten, kto szuka oryginalnych smaków z dalekiej zagranicy przeżywa kolejne rozczarowania.
Ale nie trzeba być kulinarnym znawcą, żeby docenić autentyczność obcych smaków. Sama nigdy nie byłam ani w Indiach, ani w Japonii, cenię i ogórki i majonez, ale uwielbiam eksperymenty w kuchni i odmianę. Nie znoszę, kiedy poszukując inspiracji lub chcąc nauczyć się czegoś od tych, którzy teoretycznie wiedzą jak przygotowywać egzotyczne jedzenie, wciąż natrafiam na dania, które tylko wyglądem odbiegają od standardowego polskiego obiadu. Dlatego przedstawiam wam przewodnik po warszawskich restauracjach, w których zjecie dokładnie tak jak w Japonii, Indiach i Wietnamie. Potwierdzają to prawdziwi kulinarni znawcy.
Curry House - Indie na talerzu
Kilka lat temu, na Bielanach pojawiła się niepozorna, zwykła budka z indyjskim jedzeniem. Nie było w niej nic nowego, gdyby nie fakt, że praktycznie od razu po otwarciu o wolny stolik bez rezerwacji było ciężko. Przechodni zwabiał do Curry House bajeczny, mało znany zapach... Dobrze pamiętam początki Curry House. Pracowałam wówczas w portalu społecznościowym dla smakoszy-recenzentów, którzy ukrywając się pod nickami opiniowali bez skrupułów restauracje, bary i street food w całej Polsce. Byli bezwzględni, często rozkapryszeni, czasem drobiazgowi. Rzadko się zdarzało by bezkrytycznie coś ich zachwyciło, ale dla Curry House zrobili wyjątek. W morzu recenzji, które w ciągu dnia przeliczałam na setki, trudno było wyłapać garść naprawdę spójnych opinii o tym samym miejscu. W tym wypadku było inaczej. Wszyscy byli absolutnie zachwyceni, a Curry House szybko obrosło legendą i dobrą sławą. Ta niepozorna budka z jedzeniem indyjskim wdarła się na warszawski rynek gastronomiczny prawdziwym przebojem.
Dziś Curry House ma już dwie lokalizacje: na Żeromskiego 81 i na Hożej 54, a właściciele zadbali o indyjski klimat - sporo tu lokalnych ozdób. Ale najfajniejsze w tym miejscu jest to, że tak naprawdę nic się nie zmieniło – właściciele nie podnieśli cen, nie obniżyli jakości, nie zmniejszyli porcji. Wszystko jest po staremu. Curry House w każdej ze swych odsłon wygląda tak samo niepozornie, bez przepychu, ale z klimatem. I bardzo dobrze, bo tu nie forma się liczy, a treść.
A w treści same pyszności. Specjalnością lokalu są dania z pieca tandoor, ale w menu znajdziecie też zupy i sałatki. To, czego musicie spróbować w Curry House to po pierwsze mango lassi. Przyznam, że zanim pierwszy raz zjawiłam się w tej restauracji nie miałam okazji spróbować tego tradycyjnego indyjskiego napoju. Miałam szczęście, że mój pierwszy raz z mango lassi zdarzył się właśnie tu. Obłęd! Po wychyleniu pierwszej szklaneczki, od razu zamawiam drugą. Kwestia jedzenia to właściwie dowolny wybór. Chicken tikka masala, butter chicken czy chicken madras to moje typy. Plus obowiązkowo placki naan. Niech nie zdziwi was mała porcja. Podana w niedużej miseczce gęsta ciecz, w kolorze odpowiednim do dania, które zamówicie może budzić obawy czy na pewno się najecie. Gwarantuję – na pewno. Dania te mają bardzo intensywny smak i są niezwykle sycące. Uważajcie na ostrość dań – symboliczne papryczki w karcie nie kłamią!
To miejsce robi podobne wrażenie co Curry House. Lokal z zewnątrz wygląda jak każdy inny przeciętny „chińczyk” (a właściwie „wietnamczyk”), czyli wielkie menu w żółto-czerwonych kolorach, dość tandetna oprawa, kilka stolików zajętych o każdej porze, samoobsługa, plastikowe tacki. Ale jedzenie, które serwują to niebo w gębie. Dawniej Toan Pho karmiło na Stadionie Dziesięciolecia, czym właściciele chwalą się w publikacjach w gazetach sprzed wielu lat oprawionych w ramki i powieszonych na ścianach. W galerii znaleźć można również wyjątkowo pochlebną opinię Macieja Nowaka. Ceny są odrobinę tylko wyższe niż w każdym barze tego typu, ale jakość jest niewspółmiernie wyższa. Dla porównania – w moim odczuciu Toan Pho to bezpośrednia konkurencja dla „chińczyka” z pawilonów na Nowym Świecie "Co Tu". To miejsce szalenie popularne, ale egzotyczne smaki są tam spłaszczone popularnym, rażąco pomarańczowym kisielowatym sosem, który znamy z każdego podłego azjatyckiego baru.
Bo to, z czym mają największy problem miejsca takie, jak Toan Pho to właśnie autentyczność smaku. Naginanie tradycyjnych receptur pod gusta Polaków to coś czego kucharze z Toan Pho nie robią. Potwierdzają to ci, którzy w byli w Wietnamie i po podróży postanowili odnaleźć wakacyjne smaki w swoim mieście. Ale to miejsce kochają wszyscy – także osoby niedoświadczone.
Co zamówić? Ludzie chwalą (ja również) makaron sojowy z wołowiną i warzywami, smażone sajgonki i zupę rybną bun ca. Za tą ostatnią nigdy nie przepadałam, a w tym miejscu to jedna z moich ulubionych pozycji z menu. Intensywna, świeża, z dużą ilością świeżych ziół, do tego dymka… To jest to! Generalnie zielenina: świeża mięta, kolendra, bazylia to standardowy dodatek do większości dań. I to jest sekret autentyczności smaku jedzenia w Toan Pho. Warszawscy blogerzy kulinarni, którzy o oryginalnych wietnamskich smakach wiedzą więcej niż ja polecają sos rybny – podobno smak jest identyczny jak ten w Wietnamie. Podsumowując, luksusów tu nie znajdziecie, ale prawdziwe wietnamskie smaki wszystko wam wynagrodzą!
Mój wybór: sajgonki 5 szt. (11 zł), zupa rybna bun ca (16 zł)
Oh My Pho, ul. Wilcza 32 - smak Wietnamu na bis
Skoro jesteśmy już przy idealnej zupie pho czas przedstawić prawdziwego mistrza tego dania – Oh My Pho na Wilczej. To miejsce nie tyle niepozorne, co ginące w tłumie. Trafić tu przypadkiem to loteria, bo wokół jest mnóstwo takich miejsc. Powstało niedawno, a do wyglądu wnętrza właściciele przywiązali wagę, to widać. W porównaniu z tym jak wygląda wcześniej opisany bar, to szczyt luksusu. Ale tego typu restauracji – ze średnimi cenami, nowoczesnym designem i azjatyckim jedzeniem jest wiele, dlatego zwycięzcę wyścigu po tytuł „najlepsze pho w mieście” wyłonić jest naprawdę trudno.
Jak powinna smakować tradycyjna zupa pho? Najważniejszy jest wywar z wołowiny. Powinien być gotowany przez kilka godzin, koniecznie na mięsie z kością. Do tego kluczowe składniki: sos rybny, dymka, świeży imbir. Mimo że w restauracjach wietnamskich, także w Oh My Pho, dostaniemy pho z kurczakiem, owocami morza, pierożkami wietnamskimi czy z tofu, to i tak wywar wołowy być musi! Jeśli wywar jest mieszany, Wietnamczyk od razu rozpozna co się święci… Polak niekoniecznie. Zupa ta podawana z dużą ilością wietnamskich świeżych ziół, podsmażonymi kawałkami miękkiego mięsa i makaronem ryżowym stawia na nogi nawet studentów w niedzielne przedpołudnie.
W Oh My Pho możecie posmakować tradycyjnego wołowego pho w dwóch wersjach – z północy i południa. To drugie ma nieco więcej wyrazistości, więc mi osobiście smakuje bardziej. Pozostałe dania z menu to chińszczyzna, która na pewno zasługuje na uwagę smakoszy. Jeśli szukacie „chińczyka” z eleganckim wnętrzem, przyzwoitym jedzeniem i obłędną zupą pho, już znaleźliście!
Mój wybór: zupa pho mien nam (mała porcja 12 zł, duża 17 zł)
Shoku, ul Karolkowa 30 - oryginalny asian fusion
To kolejny dość nowy lokal na gastronomicznej mapie Warszawy, z którym można mieć podobny problem co z opisanym Oh My Pho, czyli ładnie, nowocześnie, elegancko, i co z tego? A no to, że serwowana tu kuchnia asian fusion zasługuje na medal. Mówią, że jak coś jest do wszystkie to jest do niczego i to może być powód, który wykluczy Shoku z listy odwiedzanych lokali przez najbardziej wymagających sushiżerców. Niesłusznie.
Zjecie tu ramen, sushi, carpaccio z serioli i łososia, beef tataki, bulgogi burger, pierożki gyoza z mięsem czy klasyczne zupy tom yum z krewetkami i miso. Moim faworytem jest tofu smażone w mirin, za jedyne 15 zł. Mirin to japońskie słodkie wino, które przeznaczone jest wyłącznie do gotowania. I, jak się okazuje, mam nosa do oryginalnych azjatyckich smaków, bo uznani blogerzy kulinarni, którzy znają smak tofu z wietnamskich restauracji, przyznają, że w Shoku tofu smakuje prawie tak samo. To, co w Shoku urzeka to detale: np. do carpaccio podawany jest dodatek z gorącego oleju sezamowego, imbiru i zielonego tabasco. Smakuje bombowo! Poza tym forma tapas, czyli mniejszych, ale za to tańszych porcji pozwala spróbować wiele, nie wydając fortuny.
Sympatyczną wstawką jest próba zdefiniowania na nowo przez właścicieli lokalu sformułowania „być w szoku”. Otóż, jak piszą w menu, „być w Shoku znaczy cieszyć się dobrym jedzeniem w dobrym towarzystwie”. O ile dobre towarzystwo musicie zabrać za sobą, to pyszne jedzenie gwarantuje lokal. Bardzo warto poznać to miejsce!
Mój wybór: gyoza z mięsem (18 zł), carpaccio z serioli (39 zł), beef tataki (25 zł)
UkiUki, ul. Krucza 23/31 - prawdziwy japoński udon
Po raz kolejny, w poszukiwaniu oryginalnego azjatyckiego jedzenia nie pomaga nam wygląd lokalu. Ten sam oszczędny design, uniwersalny, dużo bardziej europejski niż japoński. No nic. Zanim zasmakujemy jedzenia, z nazwy dowiadujemy się, że trafiliśmy do „fabryki makaronu japońskiego”. Udon, czyli bulion z grubym pszennym makaronem, o którym mowa, to mniej popularne, tradycyjne japońskie danie. Sztuka przyrządzania oryginalnego sushi jest bardziej skomplikowana niż robienie makaronu, ale co z tego skoro restauracje, na które stać przeciętnego zjadacza sushi, serwują rolki z bardzo japońskim majonezem, a tu możemy zjeść proste, ale za to oryginalne japońskie danie.
Byłam tu raz – na sali kolejka, w kuchni tzw. przez pracowników gastronomii, tabaka. Podobno tak jest tu zawsze. Zamawiam ebi gozen, czyli udon z krewetką, szparagiem, grzybem shiitake, cukinią i papryką. Siadam i mam przyjemność obserwować kucharza przy pracy. Pełen profesjonalizm: najpierw wałkowanie, później cięcie i kąpiel w gorącej wodzie. Czas na jedzenie. Na drewnianej tacy poustawiane są proste naczynia z poszczególnymi składnikami mojego dania. To jest to! Bulion, w którym pływają świeżo przyrządzone kluski jest intensywny w smaku. Krewetki w tempurze chrupiące i świeże. Wrażeń z jedzenia całości nie da się do niczego porównać, to orientalne danie polecają najwybredniejsi smakosze japońskiej kuchni. Na deser godna prawdziwie japońskiego obiadu puenta, czyli lody z dodatkiem melasy muscovato.