31 lipca 1944 roku na naradzie Komendy Głównej Armii Krajowej dało się wyczuć nie tylko nerwową atmosferę. Były krzyki i oskarżenia po adresem oficerów, którzy przestrzegali przed podejmowaniem – jak argumentowali – zbyt pochopnej decyzji. Wśród nich był płk Janusz Bokszczanin "Sęk", nazwany nawet tchórzem...
Był zastępcą szefa sztabu Komendy Głównej AK do spraw operacyjnych i od początku krytykował zamiary przełożonych, dotyczące wydania rozkazu do walki w niesprzyjających okolicznościach. Decyzję o rozpoczęciu powstania uzależniał w gruncie rzeczy od postawy Armii Czerwonej, która zajęła pozycje na przedpolach Warszawy, po prawej stronie Wisły. Rozwinięcie sowieckiej ofensywy miało być kluczowe dla powodzenia walk o stolicę – Niemcy zmuszeni byliby bronić się na dwa fronty.
Problem Bokszczanina polegał na tym, że mało kto... go słuchał. Pułkownik miał poważne wątpliwości co do zamiarów Stalina, czemu ustawicznie dawał wyraz, narażając się na krytykę. Uważał, że wywołanie powstania dostarczy Sowietom idealnego pretekstu, aby nie podjąć poważniejszych działań zaczepnych. Nie mieli powodu – jak tłumaczył – aby wspierać zbrojnie ideę firmowaną przez wrogi im rząd londyński...
– Póki Rosjanie nie położą ognia artyleryjskiego na miasto na lewym brzegu Wisły nie wolno nam się ruszyć – podkreślił 30 lipca Bokszczanin w rozmowie z gen. Tadeuszem Borem-Komorowskim. Komendant główny AK skłonny był nawet przyznać mu rację, ale w obliczu stałych nacisków gen. Leopolda Okulickiego i jego zwolenników, nie wytrzymał presji. Decyzja o godzinie "W" zapadła w atmosferze niepokoju, stresu, a nawet awantury.
Wcześniej, 31 lipca, oficerowie zebrali się na porannej naradzie w Komendzie Głównej. Obecny był też Bokszczanin, który zapamiętał naciski wywierane na sztabowców przez Okulickiego.
Pułkownik podtrzymał swoje stanowisko, przestrzegając, że nieprzygotowana walka skończy się dramatem. Nie był jedynym, który zajął krytyczne stanowisko. Rozmowy – relacjonował – przybierały jednak gwałtowny charakter, a szczególnie porywczy był właśnie Okulicki.
– Armia niemiecka jest u kresu sił, ludność rozbije ją swoją masą. Nie potrzeba nam ani placów, ani przygotowań; potrzebny jest tylko rozkaz, a milion warszawiaków rzuci się na Niemców z karabinem, butelką kijem.... Trzeba tylko, abyśmy mieli odwagę ten rozkaz wydać – argumentował główny zwolennik jak najszybszego rozpoczęcia walki.
Podobnego zdania, co Bokszczanin, byli tego dnia płk Józef Kazimierz Pluta-Czachowski, płk Kazimierz Iranek-Osmecki oraz płk Antoni Chruściel. 31 lipca o poranku żadna wiążąca decyzja nie zapadła. Jak wiadomo, jeszcze tego dnia, wieczorem, "Monter" podpisał rozkaz o godzinie "W".
Obecny na wspomnianej naradzie Iranek-Osmecki zanotował, że to, co mówił Bokszczanin trudno było zaakceptować, "była to racja, ale racja nie do przyjęcia". "Bokszczanin wszystko rozumiał, ale mówił nam rzeczy, których nie chcieliśmy słyszeć, gdyż uznanie ich słuszności zmusiłoby nas do zrezygnowania z powstania" – pisał uczestnik narad w Komendzie Głównej AK.
Przeciwny rozkazowi o wybuchu powstania prof. Jan Ciechanowski, który brał udział w walkach, swego czasu otrzymał list od Bokszczanina, który odsłania kulisy podejmowania decyzji o walce z Niemcami.
– Bokszczanin w tym decydującym momencie historycznym jest jednym z niedocenionych bohaterów AK. Częściej niż ktokolwiek inny stale wyliczał zagrożenia płynące z lekceważenia Niemców, a przede wszystkim z wiązania nadziei na ocalenie z Rosjanami – podsumowała Alexandra Richie, autorka książki "Warszawa 1944". Ale wtedy, 72 lata temu, przytomność umysłu i dalekowzroczność uznano za oznaki słabości...
Pierwszym warunkiem (rozpoczęcia powstania - red.) jest zlikwidowanie niemieckiego przyczółka na Pradze. To jednak nie wystarczy. Trzeba będzie poczekać, aż Rosjanie, po zgromadzeniu pontonów potrzebnych do przeprawy przez rzekę, położą artyleryjski ogień zaporowy na drugą stronę Wisły... Musimy być bardzo ostrożni i sprawdzić dwa razy każdą informację, szczególnie dotyczącą ruchów 8. armii sowieckiej. Bolszewicy mogą wysłać patrole, byśmy sądzili, że atakują. Trzeba się upewnić, że to ich główne siły, a nie tylko wabik.
Płk Janusz Bokszczanin
Okulicki (...) to człowiek bardzo gwałtowny. Zaczął wymyślać nam od tchórzy; zarzucił, że nie majac odwagi bić się, przeciągamy decyzję; że historia Polski pełna jest precedensów tego rodzaju i że to z powodu takich ludzi jak my kraj tak długo pozostawał pod obcą okupacją (...). Nikt nigdy nie przemawiał w ten sposób na naszych odprawach.
Płk Janusz Bokszczanin
"Monter" mówił o braku broni, cytując liczby zanotowane na kartce papieru. W konkluzji powiedział, że z takim uzbrojeniem niemożliwe jest zaatakowanie armii niemieckiej i że trzeba poczekać, aż będzie ona całkiem zdezorganizowana, gdyż inaczej nie mamy żadnych szans. Z kolei ja zabrałem głos – mówiłem bardzo krótko, powtarzając, że nie możemy nic zrobić do czasu, aż Niemcy zostaną pobici przez wojska sowieckie.
Wówczas wstał Okulicki i – bijąc pięścią w stół – znów nazwał nas tchórzami. "Bór" zakrył twarz rękami i nic nie odpowiedział. Ja oświadczyłem Okulickiemu, że bitwa, której pragnie, będzie improwizacją.
Płk Janusz Bokszczanin
Ktoś powiedział mu [Okulickiemu - red.], że nie jest to kwestia odwagi, lecz poczucia odpowiedzialności. [Okulicki:]– Jakiej odpowiedzialności, skoro – jakkolwiek byłoby – powstanie nie może nie wybuchnąć. Ludność jest u kresu wytrzymałości. Jeśli panowie nie wydacie rozkazu do walki, to da ktoś inny i jedynym rezultatem tego będzie, że przestaniecie istnieć. Ale może już panów nie ma.
Płk Kazimierz Iranek-Osmecki
Nagle przypomniałem sobie ostrzeżenia Bokszczanina: «Niech mi pan wierzy, ja ich znam, oni nie przybędą, pozostawią nas samych Niemcom». Byłem pewny, że ma rację i miasto czeka pewne zniszczenie. Widziałem przez okna rozognione słońce i wydawało mi się, że już widzę pożar pustoszący miasto i słyszę trzask płomieni. Złudzenie trwało kilka chwil. Lecz tak mną wstrząsnęło, że... przykre uczucie prześladowało mnie także w nocy, powodując okropne sny. Gdy obudziłem się o świcie, miałem wrażenie, że przeżywam antyczną tragedię. Przeczuwałem, że cała ta sprawa zakończy się straszliwym dramatem, lecz wiedziałem również, że nie zdołamy go uniknąć; jest on naszym tragicznym przeznaczeniem, przeciw któremu nie możemy nic zdziałać.
Płk Janusz Bokszczanin, list z 19 IV 1965
Wiara i pewność zwycięstwa były niezachwiane, a najmniejsze wątpliwości czy zastrzeżenia były kwalifikowane jako małoduszność i defetyzm (...). Wynik walki i jej przebieg nie budził najmniejszego niepokoju tak dalece, że o niej nawet nie mówiono, uważając ją z góry już wygraną. Niepowodzenie nie było brane w rachubę i nie było żadnych przewidywań na wypadek przegranej lub przeciągania się walki. Pokładano nadzieję na szybkie zwycięstwo sowieckie i pomoc Zachodu (...).