Śmierć dwójki dziennikarzy w Syrii zelektryzowała zachodnie media. Chociaż od marca zginęło tam ponad 7 tysięcy osób, to na tak dużą skalę telewizja i internet zajęły się tym krajem dopiero teraz. Czy wszyscy jesteśmy hipokrytami? Porozmawiajmy o dramatycznej sytuacji w Syrii i tym, czym staje się dziennikarstwo wojenne - i czy jeszcze jest to dziennikarstwo.
Remi Ochlik i Marie Convin poruszyli sumienie mediów. Fotoreporter i dziennikarka zmarli dziś w wyniku ostrzału miasta Hims. Jak zwykle w takiej sytuacji. Media podłapały natychmiastowo temat - wszak jest to wydarzenie ważne. Ale czy ważniejsze niż śmierć setek bezimiennych Syryjczyków?
Dramat Syryjczyków większy, niż widzimy w telewizji
Chociaż konflikt w Syrii jest tematem od kilkunastu miesięcy, to nikt - oprócz specjalistycznych mediów - nie brał go na poważnie. Praktycznie nikt nie alarmował. Nieliczni, szczególnie w Polsce, starali się pogłębić temat, przedstawić konflikt bez pudru i gonienia za odsłonami. O czym więc mówimy, gdy z naszych ust padają słowa "konflikt w Syrii"?
- Tam odbywa się masakra na oczach całego świata, rzeź na ulicach - mówi w rozmowie z nami dr Abdul Rahim el Falouji, Syryjczyk mieszkający w Polsce. - Umierają setki ludzi, sytuacja jest tragiczna. Nikt na to nie reaguje, brak jest odpowiedniego komentarza do tych wydarzeń ze strony mediów - stwierdza ze smutkiem nasz rozmówca.
- A przecież to nie pierwszy raz, kiedy ma miejsce taka sytuacja. Ojciec Baszara, rzeźnik, robił taką samą masakrę, wymordował 30-40 tysięcy ludzi w centrum Syrii. Dlaczego nie wiadomo ile dokładnie? Bo ciała Syryjczyków nadal spoczywają pod gruzami, widziałem to na własne oczy. Teraz jest dokładnie to samo, a ze strony środowiska międzynarodowego widać brak reakcji - z żalem opowiada nam el Falouji. Mimo to, mieszkańcy Syrii nie tracą nadziei na lepsze jutro.
Walczą jak Polacy
- Jestem pewien, że wola ludu ostatecznie zwycięży. Niedługo będzie rocznica zrywu ludności, ludności, która dąży ku wolności i demokracji, tak jak kiedyś Polacy - przypomina doktor. - Mamy nadzieję, że uda nam się rozwiązać ten problem, może świat w tym pomoże, ale tylko drogą pokojową - podkreśla el Falouji. I od razu zaznacza też, że jest przeciwny interwencji ONZ, bo ta mogłaby tylko zaostrzyć konflikt. Jednak największy żal nasz rozmówca ma do dwóch krajów, które odrzuciły rezolucję ONZ.
- Niestety, Syria jest taką szachownicą interesów całego świata. Widać to na przykładzie Rosji i Chin, które odrzucają rezolucję ONZ. Jestem pewien, że to tylko polityczne zagrywki. Rosja sprzedaje syryjskiemu reżimowi broń i praktycznie bierze udział w mordowaniu niewinnych cywili. Ale życia ludzkiego nie można przeliczać na interesy, dlatego walczymy - wyjaśnia ze smutkiem el Falouji. Jego zdaniem, liczba ofiar może nawet przekroczyć milion, ale opozycja na pewno się nie podda. Chociaż Al-Assad zapowiadał, że władzy nie odda i będzie walczyć do samego końca, do ostatniego człowieka.
Straszny al-Assad i jeszcze straszniejszy głód
- Ten rzeźnik mówił nawet, że zostawi Syrię taką, jaką ją zastał. Gdy obejmował urząd, w w kraju żyło tylko kilka milionów Syryjczyków, teraz są ich 23 miliony. Nie zdziwiłbym się, gdyby próbował wymordować 15 milionów ludzi, by przywrócić poprzedni stan - dramatycznie opisuje Baszara Al-Assada nasz komentator.
Dla Syryjczyków okrutny przywódca i jego armia to nie jedyny i nie największy problem. Na terenach objętych konfliktem brakuje bowiem wszystkiego: leków, jedzenia, nie ma dostępu do elektryczności.
- Ludzie szukają w gruzach czerstwego chleba, by nie umrzeć z głodu. Ale nie poddajemy się, bo za daleko poszliśmy, by teraz się poddać - deklaruje dr Abdul Rahim el Falouji. Jak zaznacza, cieszy go, że może przybliżyć większej publice prawdziwą sytuację Syrii, chociaż media do tej pory wykazywały się w tej kwestii ogromną hipokryzją. Jak funkcjonujemy my, od środka, w tym ludzkim dramacie?
Gdzie w tym wszystkim jest dziennikarz?
Nie da się temu zaprzeczyć - mało którym mediom faktycznie zależy na tym, żeby konflikt w Syrii się zakończył. Wręcz przeciwnie, im dłużej, tym lepiej, bo zawsze jest o czym napisać. Dla mass mediów jest to tylko kolejna wojna, która generuje oglądalność. Fotoreporterzy często gonią za największą sensacją, a przecież nic nie budzi takich emocji jak śmierć. Tak, zdaniem Piotra Bernasia, który robił zdjęcia m.in. w Iraku, w czasie wojny, zachowuje się większość ludzi tworzących materiały w mediach.
- Sam widziałem, jak chmary tak zwanych "fotoreporterów", zatrudnionych przez największe agencje informacyjne i fotograficzne, widziały na przykład dziecko wybuchające na minie. Szybko biegli zrobić zdjęcia, żeby uchwycić jak najbardziej krwawe i świeże sceny, po czym jeszcze szybciej biegli je sprzedać, to było najważniejsze - wyjaśnił nam ze zniesmaczeniem reporter. Jak stwierdził, zawód korespondenta wojennego obrósł mitem, który odstaje od realiów.
O wojnie i śmierci jak o parzeniu herbaty
- W tym wszystkim nie ma etosu i bohaterstwa. Wojna nie jest zabawą, ale dla mediów śmierć stała się towarem. Sensacja jest najważniejsza i tak naprawdę mało osób można dziś nazwać fotoreporterami lub dziennikarzami z powołania - zarzucił środowisku Bernaś. Jego zdaniem, czasem dziennikarze sami pchają się tam, gdzie nie powinni. Jako przykład podaje przypadek Waldemara Milewicza, który pojechał do Iraku akurat wtedy, gdy trwało tam polowanie na reporterów. Zdaniem Bernasia, to, czy ktoś zasługuje na miano dziennikarza, czy nie, zależy od tego po co jedzie na wojnę.
- Niektórzy z jadących w strefy konfliktów naprawdę siedzą z żołnierzami. Idą na pierwszą linię frontu, opisują faktyczną sytuację. Cała reszta tylko czyha na newsa, nic poza tym ich nie obchodzi - skrytykował trendy medialne były fotoreporter. Jak zaznaczył, ludzie ci są tylko trybikami w wielkiej machinie korporacji, które liczą wyłącznie na jak największy zysk.
Kto jest winny znieczulicy?
- Im większa sensacja, im większa tragedia, tym lepiej dla korporacji. Liczą się coraz bardziej krwawe okładki - oburzył się Bernaś. Sprawiedliwie jednak zauważył, że wina nie leży tylko po jednej stronie: odbiorca też często nie przejmuje się tym, co widzi.
- Ogląda zdjęcia dzieci bez nóg i rąk między łykiem herbaty i kęsem ciasta - ze smutkiem ocenił były dziennikarz. Sam jednak od razu przyznał, że nie da się środowiska mediów podzielić na czarno i biało.
- To, o czym mówię, dotyczy głównie masowych mediów, po prostu takie się staje dziennikarstwo. Etos się zaciera. Ważna jest szybkość i ładunek emocjonalny, a nie rzetelność - wymieniał nam wady współczesnego dziennikarstwa Bernaś. Określił też, kiedy w Polsce przekroczono "bezpieczną" granicę zatarcia między misją, a zarobkiem. Według naszego rozmówcy, stało się to wraz z publikacją zdjęcia, na którym widniał martwy Waldemar Milewicz.
- Nie wiem kto je zrobił i opublikował, ale czy pomyślał chociaż przez chwilę: jak czuje się córka Milewicza? Żona, matka? - pytał nas Piotr Bernaś.
Nie potrafiliśmy odpowiedzieć. Tak samo jak nie potrafimy odpowiedzieć na pytanie z ostatniego nagłówka.