Po nowym filmie Michała Marczaka spodziewałam się wiele - najpierw słyszałam, że to będzie taki polski "Trainspotting”, potem, że ma dorównać "Wyśnionym miłościom”, a wszędzie pisano, że młody reżyser nakręci "Niewinnych czarodziejów” naszych czasów. Nic z tych rzeczy. Marczak wydeptał sobie własną ścieżynkę, ale zawiodła go chyba nie tam, gdzie zmierzał. Zamiast nowatorskiej opowieści mamy bowiem efektowny średniak, w którym dopracowane ujęcia mieszają się z nudą i żenadą.
Cóż, może taka właśnie jest młodość - dużo w niej uroku, głośnych zachwytów, ale też długich stanów zawieszenia i żenujących sytuacji. Ale tylko na powierzchni. Już dyżurny hipster na krzesełku reżysera Xavier Dolan, a nawet Wajda pół wieku temu, zdali sobie sprawę, że najciekawsze, najważniejsze jest to, co dzieje się gdzieś tam pod skórą młodego człowieka. Całe to oswajanie się z dorosłością, szukanie wzorców albo ich przeklinanie, sprawdzanie swoich granic, dogryzanie innym i sobie samemu. Zmienianie się.
Tymczasem Marczak zatrzymał się na tym, co widoczne, oczywiste i w gruncie rzeczy potwornie banalne. Krzysiek (Bagiński) i Michał (Huszcza), dwaj kumple dzielący mieszkanie w Ścianie Wschodniej, zabierają nas nad Wisłę, na starówkę, do klubów i domówek, potem znowu nad Wisłę, na Marszałkowską… Impreza nigdy się nie kończy, tylko oczy stają się coraz bardziej mgliste, ręce lepkie, a nogi roztańczone. Dookoła wiruje Warszawa, w zniewalających ujęciach Marczaka to najpiękniejsze miasto świata.
Gdzieś tam między drugą kreską a trzecim drinkiem są pączkujące uczucia i pociągające, tajemnicze dziewczyny. Jest wielka pasja życia i zabawa do utraty tchu. I - niestety - tak zwane rozmowy o życiu, czyli w wykonaniu głównych bohaterów niezrozumiały bełkot, który towarzyszy nam przez całe 100 minut filmu, zatruwając odbiór wielu po mistrzowsku bądź co bądź nakręconych scen.
Bo nie chcę uwierzyć, że bohaterowie filmu w prawdziwym życiu są tak niedorozwinięci emocjonalnie, jak wynikałoby z ich dialogów. Ale w końcu byłam jedyną trzeźwą osobą na tej imprezie. Nie ten poziom świadomości, nie to zrozumienie prostych tajemnic wszechświata, które w odpowiednim stanie umysłu można wyrazić eleganckim "wchodzę jak taki piaseczek w te fazy”.
Kiedy fazy nie ma, robi się nudnawo. Marczak chyba nie przewidział, że spłaszczając swoich bohaterów i zostawiając im właściwie dwie cechy - irytujący egotyzm i wynikające z niej osamotnienie, uczyni ich najsłabszym ogniwem swojego filmu. Krzysiek, Michał i Eva nie tylko są chyba jedynymi hipsterami na świecie, w których żyłach nie płynie ani kropelka zdrowej autoironii. W obiektywie kamery Marczaka po prostu nie mają niczego ciekawego do powiedzenia. Nie mają żadnej historii. A po co opowiadać o imprezie to, co i tak wszyscy wiedzą?
Choć "Wszystkie nieprzespane noce" mniej mi się podobają od przewrotnego "Fuck for forest”, mają jednak trochę zalet. Pierwszy plus za taniec Krzyśka na ulicy Marszałkowskiej, nakręcony 1 sierpnia podczas godziny "W” - oto, jak tanim kosztem można nakręcić scenę, która robi ogromne wrażenie.
Drugi za to, że twórcy udało się wciągnąć do swojego filmu miasto, nie jako tło, ale jako jeden z najważniejszych jego elementów. Prawdziwą przyjemność sprawia rozpoznawanie miejsc i widzenie ich w tej oniryczno-psychodelicznej szacie, w jaką ubrał je Marczak.
I trzeci za nowatorskość formy - na Sundance film zdobył nagrodę jako dokument, w Gdyni był pokazywany jako film fabularny. A tak naprawdę jest czymś pomiędzy, co już samo w sobie otwiera drogę do kolejnych, oby bardziej udanych, eksperymentów.