Samotna kobieta w podróży już tak nie dziwi, jak kilka lat temu. Wciąż jednak przed wyjazdem słyszy, że lepiej byłoby, gdyby pojechała z kimś znajomym, a nie sama. Tymczasem zgodnie ze starym przysłowiem tylko "strach ma wielkie oczy". Na końcu świata, w samotnej podróży, można spotkać ludzi, którzy odmieniają życie i pomagają w trudnościach. - Kiedy zatrzymaliśmy się na postój w mieście Homs w drodze do Damaszku, chciałam zamówić kebab, ale nikt nie zwracał na mnie uwagi. Wtedy kierowca autobusu zamówił dla mnie jedzenie. Tak na marginesie zjadłam wtedy najlepszy kebab w całym życiu – mówi Julia Sawicka-Grandía, która odwiedziła blisko 40 państw, w tym w kilkanaście podróży wybrała się sama.
- Decydując się na podróż trzeba myśleć "Wow! To będzie wspaniała przygoda". Wyjeżdżając z takim nastawieniem, nawet na końcu świata znajdzie się człowiek, który pomoże zanieść do hotelu ciężką walizkę, kupi kawę podczas wielogodzinnego czekania na lotnisku, zmieni plany, aby pokazać właściwą drogę albo użyczy telefonu, gdy okaże się, że europejski numer nie działa. Podróż to czas, w którym można poznać niezwykłych i pomocnych ludzi – mówi Julia Sawicka-Grandía z Warszawy, redaktorka, która od lat wykorzystuje każdy urlop na trzytygodniowe podróże po świecie.
Nigdy nie spadł jej włos z głowy. Kwestia szczęścia? Na pewno. Kwestia rozsądnego planowania wyjazdów? Też, bo w najdalszych zakątkach świata często zatrzymywała się "na rozbieg" u znajomych lub osób z polecenia. Resztę podpowiadała jej intuicja.
Wspólne godziny w samolocie sprawiają, że ludzie stają się za siebie odpowiedzialni
O tym, że nieznani sobie ludzie martwią się o współpasażerów, Julia przekonała się dwa razy, na lotnisku w Indiach i Korei. W 2008 roku, kiedy pierwszy raz leciała poza Europę, do Indii musiała czekać 24 godziny na znajomych na lotnisku w Delhi. Na miejscu wylądowała po północy. Ludzie wysiadający z samolotu szybko się rozpierzchli i Julia została sama na wielkim, obskurnym lotnisku (nad celnikami wisiała siatka zabezpieczająca sufit przed oberwaniem się betonu). Wyszła z lotniska a Indie, które są tak kolorowe, nocą były szare i takie głośne. Wróciła więc na lotnisko. Wtedy pierwszy raz ktoś pomógł jej w podróży.
- Już w samolocie chwilę rozmawiałam z dziewczyną, która pochodziła z Nepalu. Na lotnisku, kiedy zobaczyła, że nie mam dokąd iść, postanowiła wraz z bratem, który po nią wyszedł przeczekać ze mną noc. Poszła kupić mi kawę – pierwszy raz piłam wtedy lokalną kawę, słodką gotowaną na mleku. Powiedziała, że poczekamy do czwartej nad ranem, bo ich zdaniem do tego czasu nie było zbyt bezpiecznie na ulicach. Potem mieli pomóc znaleźć mi hotel – opowiada Julia.
I tak się stało. Para zamówiła rikszę i wszyscy pojechali do strefy przy lotnisku, w której mieściły się hotele. W końcu po godzinie poszukiwań Julia została bezpiecznie odstawiona do hotelu. - Na pożegnanie usłyszałam, żebym nie bała się Azji, ale że jeszcze muszę się o niej dużo nauczyć – mówi Julia. To były prorocze słowa, bo Indie zaskakiwały Julię na każdym kroku i na tyle oczarowały, że po kilku latach znów je odwiedziła.
Kilka miesięcy później w podróży do Korei Południowej znów mogła liczyć na pomoc współpasażerów. – Po wylądowaniu w Seulu zastanawiałam się, skąd odjeżdża autobus do Daegu zaczepiło mnie dwóch Polaków, którzy z Korei przywozili do Polski szale. Zlokalizowali mi odpowiednie połączenie, a następnie pozwolili skontaktować się ze znajomą z jednego z ich telefonów, bo mój przestał działać. Co więcej, po pięciu godzinach zadzwonili na jej numer chcąc się upewnić czy dojechałam – opowiada.
Przyjaciele przyjaciół są naszymi przyjaciółmi
Nie można jednak liczyć tylko na szczęście. Dobrze mieć z tyłu głowy, że w innym kraju możemy liczyć na kogoś znajomego.
W Turcji pomocnym kontaktem okazała się Turczynka z Izmir, koleżanka siostry Julii. - Poznała mnie ze swoim znajomym Tanem, który był moim przewodnikiem po Stambule. Tan pracuje w reklamie, ma solidne wykształcenie, skończył studia. Nie ma nic wspólnego ze stereotypami, to otwarty człowiek, wolnomyśliciel. Od razu złapaliśmy kontakt, otoczył mnie opieką jak siostrę. Okazał mi też zaufanie, gdyż podczas mojego pobytu, musiał nagle wyjechać na plan zdjęciowy, zostawił mi więc klucze do domu nie martwiąc się, że chociażby go okradnę. Mało tego, jeszcze poprosił przyjaciółkę, aby tego dnia wybrała się ze mną na zwiedzanie miasta. Z Tanem pozostajemy w kontakcie. Gościł też u siebie moich znajomych – opowiada Julia. W Turcji zdecydowanie obowiązuje zasada „przyjaciel mojego przyjaciela jest moim przyjacielem”.
Kiedy z Turcji pojechałam do Aleppo w Syrii, czekał na mnie inny rekomendowany znajomy, który pomógł mi znaleźć nocleg. - Z jego pomocą przetrwałam pobyt w Syrii, który uważam za jedno z największych wyzwań dla mnie jako samotnie podróżującej kobiety. Zwiedzałam syryjskie miasta głównie wieczorami z powodu pięćdziesięciostopniowych upałów. Dzięki tubylcom udało mi się zobaczyć część dzielnicy w Aleppo, gdzie bawili się bogaci Syryjczycy, a turyści tam nie zaglądali. Były w nich restauracje, drogie samochody, kobiety ubrane po europejsku np. w obcisłych spodniach i z wyprostowanymi długimi włosami, niektóre w chustach, inne nie. Byliśmy tam na kolacji w ramach Ramadanu, jedzenie było obłędne – mówi Julia.
W Korei nocowała „na waleta” u znajomej w akademiku, a potem przetestowała couchsurfing. Zaczęła jednak bezpiecznie, od zatrzymania się w domu osoby, poleconej przez znajomych. Okazało się to super sposób na darmowy nocleg. W niektórych krajach nocowanie znajomych jest wręcz czymś obowiązkowym.
Rozmowy i krótkie pogawędki o życiu
Zaskakujące jak ludzie się od siebie różnią w komunikacji. Niby o tym wiemy, ale czym innym jest wiedzieć a czym innym doświadczyć na własnej skórze. Koreańczycy są niezwykle zamkniętymi w sobie ludźmi, którzy dodatkowo są bardzo wstydliwi. Jeśli robią zdjęcie cudzoziemcowi to z ukrycia. Hindusi nie mają oporów, aby ustawiać się do zdjęć całymi grupami.
Poza tym Hindusi lubią zagadywać i zadawać serie pytań, które w naszej kulturze są uważane za niedyskretne w stosunku do obcej osoby, chociażby o zawód rodziców czy stan cywilny. Uwielbiają też filozoficzne rozmowy (zwłaszcza osoby, które mówią po angielsku) i krótkie rozmowy (ci którzy mówią nawet wyłącznie w ojczystym języku). - W Indiach na ulicy w Dheli omal nie przejechała mnie hinduska rodzina na motorynce (ojciec, żona i małe dziecko). Zatrzymali się i zaczęli zadawać serię pytań: skąd jestem, co tu robię, jak się nazywam, co widziałam w Indiach, łącznie z pytaniem jak przebiega moja podróż i czy wszystko jest ok. Po tym „przesłuchaniu” życzyli mi udanej podróży i odjechali – wspomina Julia.
Zdarzało się, że ludzie przystawali na krótką pogawędkę. - W Pekinie wieczorem wybrałam się do dzielnicy z barami i restauracjami, po drodze poznałam Chinkę, która spacerowała w piżamie (to u nich normalne) z białym kotem. Akurat sama mam takiego i tak zaczęła się nasza rozmowa. Okazało się, że za kilka dni będzie w Szanghaju, tak jak ja – opowiada. Dziewczyny wymieniły się telefonami.
Na Bali Julię zaczepiło małe dziecko, które szło z rodzicami. Japonka była z zaawansowanej ciąży. W krótkiej wymianie zdań przyznała, że razem z mężem rzucili prace i wyjechali do Indonezji na wakacje. – Dowiedziałam się wtedy, że w Japonii jest bardzo krótki, bodajże dziesięciodniowy urlop, a oni chcieli odpocząć zanim urodzi się kolejne dziecko – opowiada.
Nieznajomość języka nie jest przeszkodą, gdy ktoś chce pomóc
Najmniej wylewni są Koreańczycy, ale czujnie obserwują turystów i mimo nieznajomości języka starają się pomóc. - W Busanie, mieście położonym nad morzem chciałam się udać do jednej ze świątyń położonych na obrzeżach miasta. Samym metrem jechałam tam prawie godzinę, do tego musiałam się przesiąść w autobus. Wiedziałam, że chcąc dotrzeć do celu mam skręcić w lewo przy pętli konkretnego autobusu. Gdy się rozglądałam, ze sklepu wyskoczyła Koreanka z kartką, na której po angielsku było objaśnione jak tam trafić. Zapewne wskazówkę zostawił jakiś zachodni turysta. Koreanka nie mówiła po angielsku – opowiada.
Podobnie było w drodze do Damaszku. Tam pieczę trzymał nad Julią kierowca autobusu. - Kiedy zatrzymaliśmy się na postój w mieście Homs, chciałam zamówić kebab, ale nikt nie zwracał na mnie uwagi. Wtedy kierowca zamówił dla mnie jedzenie. Tak na marginesie zjadłam wtedy najlepszy kebab w całym życiu – mówi.
W Damaszku, w którym była podczas Ramadanu w 2010 r., wieczorem chciała dotrzeć do restauracji ulokowanej w chrześcijańskiej części starego miasta. Nagle w dzielnicy zgasło światło. - Spytałam o drogę bawiących się chłopaków, jeden z nich stwierdził, że mnie tam zaprowadzi. Szłam za nim w ciemnościach wąskimi, gdzieniegdzie zadaszonymi uliczkami. Gdy doszliśmy na miejsce, zapaliło się światło, a chłopak na koniec się przedstawił i powiedział, żebym w razie kłopotów powoływała się na niego – wspomina. Z Syrii Julia udała się do Bejrutu, które Julia uważa za piękne i przyjazne turystom miejsce.
W drodze powrotnej, z Libanu przez Syrię do Turcji, uciekł jej autobus. – Nie znałam języka, powtarzałam tylko „Istambuł”. Taksówkarze w Syrii tak się zorganizowali, że dowieźli mnie do granicy z Turcją, a następnie zadzwonili po taksówkarza już po tureckiej stronie, który dowiózł mnie bezpiecznie na dworzec w Adanie.
W każdym z państw zawsze znalazł się ktoś, kto pomógł przy włożyć wielką walizkę jej do luku bagażowego w samolocie, autobusu czy przytaszczył – jak w Chinach – przez pół miasta do hotelu.
Samotnie podróżujący szybko choć na dzień dwa stają się kompanami podróży
Paradoksalnie ludzie podróżujący samotnie, nigdy nie są sami. W drodze można spotkać osoby, które także lubią poznawać świat we własnym tempie i czasem na dzień – dwa te drogi się krzyżują. - W Indonezji poznałam kilka par z Chile, Argentyny i Hiszpanii, a że już wówczas mówiłam po hiszpańsku, to przez kilka dni zwiedzaliśmy ją razem – mówi Julia, która odwiedziła Indonezję w 2015 rok.
W mrocznym porcie w Lubuan Bajo, gdzie kończył się rejs na wysypy Komodo i Flores, cudzoziemcy i czteroosobowa indonezyjska załoga postanowili, że przeczekają do rana w porcie. Razem było raźnie. - Indonezyjczycy pilnowali, aby włos nie spadł nam z głowy. Poszliśmy na kolację na miejscowy targ pełen warungów (indonezyjskie restauracje), gdzie nawet późną nocą dostępne były świeżo złowione ryby. Stołowali się tam rybacy i załogi statków – opowiada Julia.
W 2016 roku, gdy wyjechała do Bośni i Serbii spotkała uchodźców, i miała możliwość rozmowy z nimi. - Choć to smutny kraj, to mieszkają w nim wspaniali ludzie. W jednym z hoteli, usiadłam z właścicielką i przegadałam z nią i jeszcze kilkoma turystami pół nocy. Na drugi dzień z ekipą z Włoch wyruszyliśmy na wspólne zwiedzanie. Po jednym dniu żegnaliśmy się tak jakbyśmy się znali latami – mówi Julia.
Czasem poznanych w podróży ludzi Julia spotykała wielokrotnie. Przykładem takiej znajomości jest Marko, pochodzący z Serbii. – Poznałam go przez znajomych na wakacji w Grecji. Kiedy zaczęłam organizować wyjazd na Bałkany ze znajomymi, zaczęliśmy omawiać jak mógłby nam pomóc. Kiedy przyjechaliśmy do Belgradu po północy już na nas czekał i zawiózł do hotelu. Potem Marko dołączył do nas do Czarnogóry, a po paru miesiącach przyjechał do Polski na Sylwestra. Potem za rok ja znów byłam na Bakanach. Przez lata odwiedziliśmy się parę razy. Zawsze jest tak samo. Możemy przez jakiś czas nie słyszeć, a jak się spotkamy zawsze mamy o czym rozmawiać. Przyjaźnimy się – mówi Julia.
Pomocni są nie tylko ludzie, ale przewodnik i znajomość obyczajów
Podczas podróży po Korei przydał się Julii przewodnik Lonley Planet, który jak mówi w innych podróżach lekko ją rozczarował, ale w tej był niezawodny. Przewodnik zawierał bowiem mapy miast. To było szczególnie ważne, bo w Korei miasta nie mają nazw ulic. – Czasem w mieście jest tylko kilka nazw ulic, a kolejny adres opisany jest np. hotel przy czwartej ulicy za supermarketem X. Poruszanie się po miastach, w których dodatkowo wszystkie napisy były tylko po koreańsku, to było jak przemierzanie labiryntu. Fakt, że sobie poradziłam, do dziś napawa mnie dumą – opowiada. Dziewczynom, które same wybierałyby się do Korei radzi mówić, że są nauczycielami angielskiego. Nauczyciel jest w tym kraju niezwykle ceniony, więc podróżujące kobiety – nauczycielki są traktowane z szacunkiem. Na inne patrzy się podejrzliwie. Z rzeczy, które Julię zaskoczyły w Korei są miejsca pod nazwą DVD Room.
– Są to salki, do których mogą wejść tylko mieszane pary, nigdy dwie koleżanki lub dwóch znajomych, bo mogli być posądzeni o homoseksualizm. Niby idą oglądać film, ale tak naprawdę to miejsca schadzek dla młodych ludzi, którzy nie mają gdzie się spotkać sam na sam. Drugim ciekawym miejscem, do którego może wejść już nawet sama kobieta to pijalnie soju (koreańskiej wódki), które oznaczone są nad wejściem symbolem odwróconego dzbanka.
Na Kubie czuła się bardzo dobrze i bezpiecznie, nie bała się, że ktoś ją okradnie. - Gdy np. tańczyłam w Baracoa w casa de la musica (lokalne miejsca do tańca) nie martwiłam się o torebkę. Nieznajomy Kubańczyk zapewniał mnie, że ją pilnuje i mogę się spokojnie bawić. I tak było – wspomina. Życie Julii zmieniła podróż na Kubę. Pierwszy raz pojechała na wyspę w 2013 roku i odwiedziła ten kraj kilkukrotnie. Na Kubie spotkała obecnego męża, który przyleciał za nią do Polski.
Do podróży w pojedynkę warto się zahartować
Do samotnej podróży, aby okazała się bezpieczną i niezapomnianą, trzeba być przygotowanym. I nie chodzi tylko o zakup biletu czy rezerwacje hotelu. – Trzeba przetestować siebie w podróży. Nie od razu wyruszyłam w daleką, samotną podróż. Na początku jeździłam po Polsce na obozy harcerskie, spływy kajakowe i wyprawy wędrowne. Potem rozpoczęłam hartowanie, wyjechałam na obóz językowy do Austrii, na praktyki studenckie i Erasmusa do Niemiec, i na workcamp w Holandii – opowiada.
Udana i bezpieczna podróż na nie tyle plan, ile jego zarys, w tym kupione bilety, zaplanowany pierwszy nocleg, znajomość kraju. - Osobiście wybieram się na spotkanie podróżnicze o danym kraju, szukam porad wśród znajomych, czytam informacje w internecie, ale wolę te z pierwszej ręki, czyli od kogoś, kto właśnie powrócił z tego miejsca – mówi.
Z podróży można przywieźć znajomości na lata
Czego nauczyły mnie podróże? - Zabrzmi to banalnie, ale choćby tolerancji i otwartości na świat i szacunku do innych kultur. Zdecydowanie wyleczyły z polonocentryzmu, bo na świecie nie brakuje ludzi, którzy nie mają pojęcia, gdzie jest Polska, za to sąsiednia wioska jest dla nich punktem odniesienia w ich życiu. I ja to szanuję. Inny nie znaczy gorszy. Podróże także stały się moim uzależnieniem, człowiek staje się „głodny” i chce zobaczyć jeszcze więcej. Samotna podróż uczy także dyscypliny, zorganizowania, planowania, podejmowania szybkich decyzji. Wyostrza zmysły, bo trzeba być czujnym, uważać na siebie. Takie doświadczenie zdecydowanie zahartowuje. Nauczyłam się też nie bać. Nauczyłam się też wracać. Nie zakładam już, że jak widziałam jeden kraj, to czas na następny. Ostatnio marzy mi się znów Korea Południowa, chciałabym sprawdzić, czy bardzo się zmieniła od czasu jak ją zapamiętałam. Do wielu miejsc udało mi się wrócić i za kolejnym razem miałam bardziej pogłębiony obraz danego kraju i poczucie, że lepiej go poznałam. Z podróży przywożę też znajomości, niektóre się urywają, a niektóre nie. Do dziś przyjaźnię się z poznanymi przed laty Serbami. Mam kontakt ze znajomymi w Turcji, co więcej, gościli oni w następnych latach moich znajomych. Także ja gościłam u siebie w domu choćby Hiszpana i Belga, których poznałam w Holandii. Spotkaliśmy się pod kilku latach, do tej pory przesyłamy sobie życzenia na urodziny – mówi Julia dodając, że w dobie Facebooka i innych komunikatorów, utrzymywanie takich znajomości stało się łatwiejsze.