Od stycznia 2015 roku, kiedy ogłoszono, że to Johansson zagra główną rolę w adaptacji kultowej anime "Ghost in the Shell", o filmie planowanym na marzec przyszłego roku mówi się źle albo bardzo źle. Teraz do dyspozycji mamy jeszcze kilka barwnych trailerów, a to, co prezentują, też nie napawa optymizmem. Nie pierwszy raz okazuje się, że jeśli włożyć do Hollywood ciekawą, oryginalną historię i zmieszać z twórcą kasowych niewypałów, w efekcie możemy otrzymać słodką, popkulturową papkę.
Film ma być gotowy w marcu 2017 roku, ale już teraz prócz pięciu trailerów możemy obejrzeć charakterystyczną sekwencję otwierającą filmu. Widzimy w niej proces powstawania androida, od szkieletu po ciało (tak, tak, "Westworld” nie jest pod tym względem zbytnio oryginalny). Przy akompaniamencie muzyki Kenjiego Kawaia wyłania się agentka z charakterystycznym, japońskim bobem na głowie, wypisz-wymaluj… Scarlett Johansson.
Amerykańska aktorka nie raz i nie dwa wcielała się w istoty, które niekoniecznie można nazwać ludźmi. Pamiętamy jej zmysłowy głos z "Ona”, po drodze wystąpiła też w dziwnym pod wieloma względami "Pod skórą”, a w 2014 roku zagrała w zaskakującym filmie z pogranicza science-fiction i gangsterskich opowieści "Lucy”. Trudno jednak argumentować, że doświadczenie w produkcjach podejmujących temat sztucznej inteligencji predestynuje ją do roli najbardziej znanej japońskiej agentki.
Zarzuty o wybielanie (słynne #whitewashing) są uzasadnione. Prócz niezawodnego Takeshi Kitano, prawie cała obsada nowego "Ghost in the Shell” jest biała, co wpisuje się w dziwną strategię konsekwentnego pomijania azjatyckich aktorek podczas obsadzania hollywoodzkich filmów, nawet jeśli ich bohaterki miały azjatyckie korzenie - Emma Stone w "Aloha” ma dokładnie tyle wspólnego z hawajskimi przodkami, co Tilda Swinton w "Dr Strange” z Tybetem. W tym wypadku wybór reżysera Ruperta Sandersa jest jednak nawet bardziej drażniący. Kilka sekund trailera wystarcza, by zacząć zadawać sobie pytanie, co ci wszyscy biali ludzie robią w tej japońskiej opowieści.
Zwolennicy Scarlett Johansson przypominają, że w filmie animowanym Motoko była przedstawiana jako piękność z dużymi, niebieskimi oczami. Kto dziś pamięta, że takie oczy są niejako symbolem związku pomiędzy Japonią i Stanami Zjednoczonymi, który dziś na Facebooku oznaczylibyśmy zdecydowanie jako "to skomplikowane”?
Przypomnijmy - jednym z najsilniejszych zbiorowych doświadczeń Japończyków po klęsce drugiej wojny światowej był przejmujący wstyd. Przegrana wojna i nakaz całkowitego rozbrojenia sprawił, że powstała pustka, którą ten ambitny naród musiał jakoś wypełnić.
Ameryka zabrała Japonii karabiny, ale pozwoliła się jej bawić zabawkami, uwalniając potencjał twórczy, którego efekty obserwujemy do dzisiaj. Najpierw zaczęto produkować miniaturowe amerykańskie jeepy "Kosuga" (nie japońskie, wszystko, co przypominało narodową armię, przyprawiało wówczas o ból głowy), których odbiorcami mieli być bez wątpienia Amerykanie. Potem zwrócono się ku zabawkom dla dorosłych, czyli technologii. Ale to wciąż nie wystarczało, by odczarować wizerunek "okrutnych i fałszywych” Japończyków na Zachodzie.
Kluczem okazali się wcześni bohaterowie bajek Disneya z ich wielkimi, słodkimi oczami. Japońscy artyści zaczęli naśladować ten styl w swoich pracach, aż w końcu, jak głosi legenda, "bóg mangi” Osamu Tezuka wpadł na to, co dziś nazywamy "mangowymi oczami”.
Motoko z "Ghost in the Shell” ma oczywiście takie oczy. Jej "mangowe” cechy w filmie animowanym są zresztą jeszcze bardziej podkreślone, niż u innych bohaterów. Nie jest to przypadek. Twórcy chcieli w wieloraki sposób zwrócić uwagę na to, że bohaterka wymyka się prostej klasyfikacji. Jest Japonką, ale jest też produktem japońsko-amerykańskiego kulturowego starcia.
Jednak to, co naprawdę wkurza wielbicieli tej oryginalnej, cyberpunkowej opowieści, to to, że przy okazji wybielania filmu, jak zgrabnie określił to niedawno "The Guardian", przeprowadzono też jego "hollywoodyzację”. Film uśredniono do podobnych produkcji, jakie w ostatnim czasie mogli obejrzeć fani science-fiction na dużym i małym ekranie - "Ex-Machina”, "Ona”, seriale "Westworld”, "Humans”, wcześniej "Łowca androidów” i tak dalej.
Tam wszystko jest dość oczywiste. Główny bohater "Ex Machiny” przeprowadza na androidce test Turinga, by sprawdzić, czy można odróżnić ją od człowieka. Neurotyczny Theodore z "Ona” zakochuje się w samoświadomym oprogramowaniu swojego komputera. Człowiek musi jakoś ustosunkować się do naśladujących go kropka w kropkę robotów i zaczyna zastanawiać się - skoro one myślą i czują tak jak ja, to czym jest świadomość?
"Ghost in the Shell” wybija się na ich tle jako opowieść niestandardowa i w warstwie teoretycznej podobna może do "Solaris” Lema (znów, książki, a nie spłycającego ją, nudnego filmu z Georgem Clooney’em). Będący adaptacją fragmentu mangi z 1989 roku film animowany opowiada historię Motoko Kusanagi i jej partnera podczas ich pościgu za cyberprzestępcą, nazywającym siebie Władcą Marionetek.
Przybrane imię złoczyńcy jest tu sugestywne. Oto mamy bowiem rok 2029. Większość sfer ludzkiego życia została już przeniesiona do sieci, albo, jak powiedzieliby Wachowscy, do różnych Matriksów. Ludzie łączą się z nimi za pomocą przewodów wpinanych do kręgosłupa. Jest to o tyle łatwe, że w tej niedalekiej przyszłości ludzkie ciało w większości zostało zmienione na o wiele trwalsze i wygodniejsze ciało mechaniczne. Sama Motoko ma ludzki jedynie mózg. W takim świecie największym zagrożeniem jest zhakowanie ducha zamkniętego w maszynie, przejęcie kontroli nad cudzą świadomością. I tego dopuszcza się właśnie Władca Marionetek.
Film animowany był krokiem w nieznane, zerknięciem przez dziurkę od klucza za wciąż zamknięte dla nas drzwi. Burzył bezpieczny podział na to, co ludzkie i co sztuczne. Podział, dodajmy, już dzisiaj odrzucany przez wielu badaczy sztucznej inteligencji. Co więcej, w opowieści duch podłączany do różnych sieci, przechodzący przez różne nośniki, doświadcza rzeczywistości w sposób, który na razie trudno nam sobie wyobrazić. Co innego określa też mianem rzeczywistości. Czy film Sandersa podejmie te wątki?
Niestety, mając do dyspozycji obecne trailery, można w to powątpiewać. Bez wątpienia dostaniemy natomiast to, co sprawdzone - mroczną przeszłość głównej bohaterki ("Matrix”, inspirowany zresztą "Ghost in the Shell”, jest dobrym tropem i ironią losu zarazem), spektakularne kino akcji, modną azjatycką "inność” i szczyptę refleksji, po której amerykański i polski widz będzie mógł westchnąć — a więc to jest ta sztuczna inteligencja… Cóż, obym nie miała racji - przekonamy się 29 marca.