Tuż po ogłoszeniu wyników wyborów prezydenckich amerykańskie media zwariowały na punkcie Melanii Trump, dostarczając niezainteresowanym czy zmęczonym polityką pożywki idealnej. Oto Pierwszą Damą została kalecząca angielski Słowenka, której nagie zdjęcia bez trudu można znaleźć w sieci, a jej ostatnim dokonaniem zawodowym było wypuszczenie sygnowanych imieniem kosmetyków, które zresztą okazały się finansową klapą.
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Przewrotnie przyglądamy się postaci Michelle Obamy, która w styczniu po ośmiu latach opuści Biały Dom wraz z mężem i córkami. Hołubiona przez amerykańskie media jak żadna inna Pierwsza Dama, w Polsce pozostaje postacią kojarzoną najczęściej jedynie z twarzy.
„Czarne" przedmieścia
Michelle, która w tym roku obchodziła 52. urodziny, wychowała się z dwa lata starszym bratem na przedmieściach Chicago, w biednej dzielnicy zamieszkiwanej przez Afroamerykanów. Rodzina wywodząca się od niewolników z Caroliny do Chicago przyjechała za chlebem. Ojciec całe życie, mimo postępującego stwardnienia rozsianego, pracował w miejskich wodociągach, był też aktywnym działaczem Partii Demokratycznej. Na późniejsze życie rodzinne Robinsonów cieniem położyła się jego choroba. Matka przyszłej Pierwszej Damy, Marian, zaczęła pracować jako sekretarka, dopiero kiedy córka poszła do liceum, wcześniej zajmowała się dziećmi.
Gdy Barack został wybrany prezydentem, Marian, opiekująca się córkami Obamów podczas kampanii zamieszkała w Białym Domu, stając się pierwszą babcią w prezydenckiej rezydencji. Kiedy Michelle była dziewczynką, jej rodzina wynajmowała od krewnych część ceglanego domku jednorodzinnego. Nie można powiedzieć, że byli biedni, jednak w domu nigdy się nie przelewało. Michelle lubiła grać na pianinie, grać w Monopoly i jak większość jej rówieśnic oglądać telewizję.
Michelle, podobnie jak jej starszy brat, Craig, była bardzo zdolna i pilna, co pozwoliło jej najpierw przeskoczyć jedną klasę, a potem dostać się do jednego z lepszych liceów w Chicago, do którego musiała jednak dojeżdżać codziennie przez ponad trzy godziny. Szkołę skończyła w 1981 jako salutatorian, czyli druga najlepsza osoba w swoim roczniku. Chciała kontynuować edukację na prestiżowym Princeton University, ośmielona faktem, że studiował tam już, dzięki stypendium sportowemu, jej brat.
Pierwsza kobieta w rodzinie z dyplomem
Procedurę aplikacyjną na uczelnię Michelle wspomina jednak fatalnie, jako nieustanną konieczność mierzenia się z osobami kwestionującymi jej ambicje i wiedzę ze względu na pochodzenie, płeć i kolor skóry. Zaczynając naukę czuła się onieśmielona i zaszczuta. Wspomina, że na kampusie bardzo długo czuła się jak nieproszony gość. Jej rodzice nie byli wykształceni, koledzy na uczelnię przyjeżdżali BMW, a wcześniej nie znała nawet dorosłych, którzy mieliby tak drogie auta. Na domiar matka jednej ze współlokatorek była przeciwna, aby jej córka mieszkała z Afroamerykanką i słała w tej sprawie nawet pisma do dziekana.
Z tych doświadczeń zrodziła się jedna z inicjatyw Michelle jako Pierwszej Damy, Reach Higher. Program działający od kilku lat ma na celu inspirowanie młodych ludzi do podążania za swoimi ambicjami, dając praktyczne informacje i porady dotyczących wyboru uczelni czy możliwych sposobów finansowania nauki. Michelle, żeby sfinansować swoją edukację imała się wielu zajęć, była zmuszona do wzięcia kredytu studenckiego, ale najgorzej wspomina przełamywanie bariery psychiczne i brak wiary w siebie.
Na tegorocznym spotkaniu ze studentami pierwszego roku waszyngtońskiego Howard University opowieść o swoich ciężkich początkach na studiach podsumowała następująco: „Po jakimś czasie rozejrzałam się dookoła i zdałam sobie sprawę, że nie jestem wcale mniej bystra od otaczających mnie ludzi. W życiu spotkacie pewnie wiele osób, które będą próbowały podkopać waszą pewność siebie, opierając się na pochopnych sądach na wasz temat. Chcę wam powiedzieć, że zawsze gdzieś w nas czai się zwątpienie, ale trzeba nauczyć się je ignorować. Podobnie jak opinie ludzi, którzy w was nie wierzą. Nawet teraz, kiedy skończyłam już dawno studia i jestem Pierwszą Damą ciągle są ludzie, którzy kwestionują czy nadaję się do tego, co robię”.
Mimo że czas studiów przyszłej Pierwszej Damy przypadał na lata 80. uprzedzenia rasowe, nawet na tak prestiżowej uczelni, wciąż były silne. Michelle chciała zrozumieć jak najlepiej swoją tożsamość. Oprócz socjologii, będącej jej głównym fakultetem, zdecydowała się realizować także program African-American studies, interdyscyplinarnego kierunku poświęconego przede wszystkim historii i kulturze czarnej ludności Stanów Zjednoczonych.
Studia skończyła z wyróżnieniem i bez problemu dostała się na wydział prawa jednej z najlepszych uczelni na świecie – Harvard University. Jak wspominają jej przyjaciele i profesorowie zyskała dużo pewności siebie, przestała być zahukaną dziewczyną z początków studiów na Princeton.
Po studiach Michelle szybko dostała pracę w chicagowskiej filii Sidley Austin, jednej z największych amerykańskich korporacji prawniczych (obecnie firma zatrudnia około 2000 pracowników). Zajmowała się przede wszystkim prawem własności intelektualnej. To właśnie w pracy poznała o trzy lata starszego Baracka Obamę. Chłopak z Hawajów był nowy w firmie, a Michelle została wyznaczona do bycia jego mentorką, co przyjęła ze średnim entuzjazmem. Na pierwszą randkę poszli do kina na „Rób, co należy” Spike'a Lee, a trzy lata później, w 1992 wzięli ślub, mimo że przyszła Pierwsza Dama uważała, że „papierek” nie jest im do niczego potrzebny.
Michelle nie zagrzała długo miejsca w korporacji, chciała być bliżej ludzi. Zaczęła pracę na lokalnym uniwersytecie, najpierw w departamencie spraw studenckich, by potem objąć kierownictwo działu pomocy społecznej uniwersyteckich szpitali. W 1998 przyszła na świat pierwsza córka Baracka i Michelle, Malia, a trzy lata później Natasha, nazywana przez media Sashą.
W międzyczasie jej mąż powoli rozwijał swoją karierę polityczną. Przez siedem lat był senatorem stanu Illinois, a w 2005 został wybrany do Senatu. Michelle wspierała męża, jednak początkowo była przeciwna jego kandydaturze na urząd prezydenta. Stopniowo jednak udało się ją nakłonić do pomysłu, ponoć w zamian za poświęcenie pracy na rzecz udziału w kampanii Barack miał obiecać Michelle, że wreszcie rzuci palenie. Cierpliwie angażowała się w kampanię, bo wierzyła, że jej mąż może zmienić oblicze Stanów, choć bardzo nie podobała się jej rola uśmiechniętego dodatku.
Jedna z jej ówczesnych koleżanek z pracy wspomina, że kiedy zapytała Michelle czy jest w ogóle coś, co podoba się jej w udziale w kampanii, ta zamyśliła się, a potem odpowiedziała ze śmiechem, że odwiedza teraz tak dużo różnych salonów, że ma kilka pomysłów na zmianę wystroju własnego. Najwyraźniej nie przypuszczała, że już niedługo będzie wraz z dekoratorem dopasowywała wystrój Białego Domu do potrzeb swojej rodziny.
(Pop)kulturalnie uświadomiona
Na okładkę najnowszego, grudniowego wydania amerykańskiej edycji magazynu „Vogue’a” fotografowała ją po raz kolejny Annie Leibovitz. Michelle pojawiła się na łamach kultowego magazynu już po raz trzeci. Trudno się zresztą dziwić, w ostatnich latach stała się nie tylko wzorem dla tysięcy Amerykanek, ale też ikoną popkultury, czego zresztą ma świadomość. Kiedy kilka lat temu zdecydowała się na fryzurę z prostą grzywką, takie uczesanie doradzały czytelniczkom pisma kobiece.
Pierwszą Damę doceniła nawet Amerykańska Akademia Filmowa. W 2013 roku ogłaszała z Białego Domu zwycięzcę kategorii „Najlepszy film”. Dystansowała się od nobliwej powagi, charakterystycznej dla jej poprzedniczek, zdając sobie sprawę, jak może wykorzystać swój mariaż z popkulturą i mediami społecznościowymi do promowania projektów, w które się angażuje. Z komiczką Ellen DeGeneres robiła przed kamerami zakupy w supermarkecie i tańczyła na wizji, z Jamesem Cordenem jeździła samochodem wokół jednego z prezydenckich trawników, śpiewając piosenki Beyonce i Stevie’go Wondera. Ciężko doszukać się tu bezpośredniego związku z projektami Pierwszej Damy, ale jej obecność w mediach przekłada się na popularność, a ta kieruje uwagę na wszystkie podejmowane przez nią kroki.
W 2011 roku Michelle zainicjowała kampanię społeczną Let’s move, mającą na celu promocję zdrowego odżywiania i walkę z otyłością wśród dzieci. Brzmi jak błahostka, ale w Stanach, otyłość ma szanse stać się obok problemu społecznego poważnym problemem ekonomicznym. Za leczenie bardziej narażonych na choroby i urazy obywateli z otyłością zapłacą w przyszłości podatnicy. W akcję Let’s move zaangażowała się Beyonce, która nagrała piosenkę o analogicznym tytule, ale też szefowie kuchni, którzy zgodzili się nieodpłatnie poprowadzić z dziećmi lekcje zdrowego gotowania. Michelle Obama założyła przy Białym Domu ogród warzywny i pasiekę, które mają dostarczać mieszkańcom zdrowej żywności. Zebrała nawet specjalny fundusz, dzięki któremu będzie można utrzymać jej projekt dla przyszłej rodziny prezydenckiej.
Dama wiodąca ludność na barykady
Michelle jest wybitną mówczynią, która potrafi poruszać tłumy do łez swoimi słowami. Tak stało się podczas przemówienia wygłoszonego na lipcowym konwencie Partii Demokratów, kiedy opowiadała drżącym od emocji głosem o szacunku dla kobiet, którego całkowity brak okazał niejednokrotnie Donald Trump. Michelle poruszająco mówiła o szacunku do każdego człowieka, którego nie może zabraknąć nie tylko politykom, ale i zwykłym Amerykanom i o wartościach, których nie można przekazać młodszym pokoleniom, jeśli używa się mowy nienawiści.
Pierwsza Dama zawsze przemawia w sposób pełen siły, a jednocześnie bardzo intymny i ciepły, niemal nigdy nie korzysta z notatek, podobno też sama pisze swoje przemówienia i podchodzi do nich bardzo poważnie. Można powiedzieć, że zdolnościami oratorskimi przewyższa swojego męża, a już na pewno jego następcę. Nic dziwnego, że sztab Trumpów na przemówieniu Michelle z 2008 roku oparł tegoroczne wystąpienie Melanii, co jednak nie umknęło uwadze mediów.
Oprócz przemówień Pierwszą Damę wyróżnia jeszcze jedno. To kobieta, która nie stroni od przyjacielskiego kontaktu dotykowego z rozmówcami, z którymi się spotyka. Zapytana przez jednego z dziennikarzy o ten zwyczaj, który doprowadził ją do złamania etykiety podczas wizyty w Pałacu Buckingham (Michelle położyła dłoń na plecach Królowej Elżbiety), odpowiedziała: „Ludzie często boją się spotkania z nową osobą, a co dopiero z Pierwszą Damą. Czują lęk, denerwują się, a ja przytulając ich czy łapiąc za rękę staram się wyprowadzić ich z tego stanu. To taki komunikat . Formalne spotkania są okropne, czasem ciężko oddychać z nerwów, dotyk rozbraja to wszystko, jest jak muzyka albo gest przyjaźni.”
Amerykanie pokochali Obamów za to, że są tacy, jacy sami chcieliby być i to w granicach dostępnych zwykłym zjadaczom chleba. Są kochającym się małżeństwem, dbającym o dzieci rodzicami, ludźmi, którzy zasłynęli w mediach z poczucia humoru i braku zadęcia. Michelle opowiadająca podczas pierwszej kampanii o tym, że jej mąż nie chowa niczego do lodówki i nie potrafi pościelić łóżka być może napsuły krwi ich specom od wizerunku monitorującym słupki poparcia, ale były jednocześnie rękojmią normalności tej skromnej pary prawników z Chicago.
Oboje są w równym stopniu ucieleśnieniem mitycznego American Dream. Przekonania, że zajść na szczyt jest możliwe, wystarczy tylko ciężka praca, otwartość na ludzi i uczciwość. Można powiedzieć, że ten sam model realizowali pochodzący z klasy średniej Clintonowie, tyle że Michelle i Barack mieli jeszcze jedną, potężną batalię do wygrania. Musieli pokonać silnie zakorzeniony w Stanach rasizm. Kiedy przychodził na świat Barack Obama, Afroamerykanie nie mieli jeszcze nawet zagwarantowanych praw wyborczych.