Ledwo zdążyliśmy odsapnąć po zbiorowym wysiłku, jaki stanowiło masowe zdzieranie boazerii i pozbywanie się kompletów wypoczynkowych „Irmina”, musieliśmy podjąć nierówną walkę z podstępnymi paletami kolorystycznymi i wyborem między wysokim połyskiem, a dyskretnym matem.
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Nic dziwnego, że wykładaliśmy się na różnych nieumiejętnie kopiowanych modach wnętrzarskich. Kiedy pogrzebaliśmy łabędzie z opon, lwy sprzed wejścia i tapety w panterkę, zaczynający kiełkować gust, przepadł pod nawałem rozpowszechniających się z prędkością klików wzorców estetycznego kopiuj-wklej. Robimy przegląd elementów o wątpliwej wartości estetycznej, które jednak mają w polskich domach całkiem mocną reprezentację.
Kolory tęczy
Ogłoszenia wynajmu mieszkań i zdjęcia z imienin straszą często analogicznym motywem. Koszmarnym, niepasującym do niczego kolorem świeżomalowanych ścian, przywodzącym na myśl jeden z odcieni w zestawie 24 chińskich flamastrów. Co wewnątrz, to zresztą i na zewnątrz, bowiem w Polsce straszymy nie tylko barwami salonów i sypialni, ale i elewacji, raz w kolorze syntetycznej trawy, kiedy indziej obezwładniającej estetycznie pastelozy. Być może rozwiązaniem byłoby pójście za przykładem Włoch, gdzie w niektórych miastach nie można malować zewnętrznych ścian budynków na kolory inne niż te, które występują naturalnie w krajobrazie danego regionu.
Nie trudno dotrzeć do tego, co leży u podstaw naszej narodowej odmiany daltonizmu. Przez lata nie mieliśmy dostępu do opasłych tomów próbników farb, więc malowaliśmy ściany na kolor, który był pod ręką. Teraz chcemy to jakoś nadrobić rzucając się na odcienie fioletu i żółcie, te wszystkie „westchnienia Szeherezady” czy „pączki limetki”.
Niestety, w oparach farb jakoś zapominamy, że zmieniamy tylko lampę i kolor ścian, a eklektyczna kolekcja mebli z ostatniego dwudziestolecia zostaje na swoim miejscu. Chcemy, żeby wreszcie nie było ponuro i rzeczywiście nie jest. Bywa za to trochę strasznie.
Czego to my w tym domu nie...
Dość osobliwa moda, będąca zdaje się przedłużeniem i naszą dobrą (bo polską) odpowiedzią na wszystkie plakaty sławiące „love”, „peace” i „freedom”. Nie będzie zgniły zachód pluł nam w twarz, W TYM DOMU liczą się inne wartości.
Pomijając już ocenę estetyczną napisów przypominających o miłości/szacunku/wsparciu (wstaw dowolne), sama idea jest lekko schizoidalna. To tak jakby w pokoju dziecięcym nad łóżkiem przykleić litery układające się w napis „Mamusia Cię kocha, Kajetanku”, albo sypialnię opatrzyć cytatem „W tym domu się pożądamy” (tak mówi pismo). Czy kochająca się rodzina naprawdę potrzebuje tych ckliwych przykazań?
C’est découpage
Puzdereczka, lustereczka, i tacki oblepione pucułowatymi aniołkami Rafaela, wyblakłymi kwiatuszkami albo pięciolinią gęsto zadrukowaną nutami. Koniecznie z odrobiną złotej farbki, albo specjalnym pękającym lakierem, mającym w założeniu nadać tym dziwnym tworom charakteru. Z owocami pracy rąk własnych tak już jakoś jest, że lubimy się nimi szczycić.
Zanim w tym odłamie sztuki użytkowej nastąpiła era découpage'u, znudzone panie domu ze smykałką „artystyczną” ochoczo wyszywały gotowe wzory puchatych kociąt i pstrych bukietów. Nie ma w tym zresztą niczego nagannego. Problem zaczyna się, kiedy odtwórcza tandeta urasta w oczach wykonawczyni do rangi dzieła sztuki godnego zachwytu i honorowej półki nad kominkiem (i nad kuchnią i nad umywalką i przy łóżku). Découpage brzmi dumnie, ale w lwiej części przypadków, wygląda już mniej. To, że spędziło się nad puzderkiem kilka miłych wieczorów, niestety nie czyni go gustownym dodatkiem do domu.
Zachowawczy zestawik
Brak gustu, a bezguście to dwie zupełnie różne sprawy. Do pewnego stopnia można przewidzieć jak będzie wyglądało nowourządzane mieszkanie osoby nie posiadającej gustu, ale orientującej się czym jest bezguście. Gdyby pokazywać ów efekt na Instagramie, wypadałoby użyć hasztagów „komplecik” oraz „jedna_paleta”.
Uśredniony gust współczesnej polskiej klasy średniej, polega w dużym uproszczeniu na braku rażącego bezguścia. Jeśli bierzemy stolik kawowy, musimy wziąć też kredens i stolik pod telewizor, bo tylko tak mamy pewność, że wszystko w nowym salonie będzie pasowało i nikt nie zarzuci nam złego smaku. Wybór tzw. zestawu wypoczynkowego? W grę wchodzą tylko obicia widzianej na ekspozycji sklepowej lub w katalogu. No bo jak tu wyobrazić sobie wygląd kanapy na podstawie jakiegoś skrawka sukna? Za duże ryzyko! Kilka ładnych lat temu w nowych mieszkaniach dominowały brązy i beże, ale od niedawna prym wiedzie szarość. We wszystkich odcieniach, bo przecież nie może być monotonnie!
A diody i ledy nad nami
Pierwszy raz ten cud architektury i wnętrzarstwa widzieli w okolicach 2007 w hotelu w Hurgadzie. Dwa lata później w osiedlowym zakładzie fryzjerskim „Dilajla”. Jednak decyzję o montażu podwieszanego sufitu z diodami i przycinaną na zamówienie płytą pleksi pomógł im podjąć dopiero program wnętrzarski. Prowadząca powiedziała, że światło z jednego źródła to pieśń przeszłości, a w ogóle to kiepsko działa na samopoczucie. Mariola i Krzysztof zawsze wierzyli ekspertom. Teraz wieczorami relaksują się oglądając filmy na Polsacie, a ekran ich imponującej plazmy delikatnie odbija się w płycie pleksi.
Podwieszane sufity z widocznym oświetleniem wycinane niekiedy w fantazyjne wzory to realizacja marzenia o wykończeniówce typu „mucha nie siada”. Pomysł przeniesiony w domowe pielesze z lokali usługowych. Nie chodzi już tylko o liczbę cali i prawdziwą skórę kanap, ale o detal. Pomijając już wątpliwą estetykę tego typu konstrukcji, podwieszane sufity tego typu są zazwyczaj zbyt masywne do niskich i niezbyt rozległych polskich domów i mieszkań.
Gadżety aspirujące
Członkinie plemienia młodej klasy średniej z aspiracjami (przede wszystkim finansowymi) mają zestaw artefaktów, dzięki którym mogą rozpoznać się na mieście i na Instagramie. Torebkę Michaela Korsa (najtańszą z markowych), iPhone’a najnowszej generacji (abonament 350 zł na trzy lata), a w domu kilka obowiązkowych (do fotografowania, nie do życia) gadżetów.
Żadna nadwiślańska it-girl nie może się obyć bez cotton balls, czyli lampek choinkowych na które zostały nałożone zrobione z włóczki kulki. Ta dająca przytłumione światło girlanda na początku była wybierana przede wszystkim jako dodatek do pokojów dziecięcych, ale z czasem zaczęła być elementem, którym nie zaszkodzi upstrzyć także salonu, przedpokoju i sypialni. Rzeczywiście, ciężko odmówić światłu cotton balls pewnego uroku. Tyle, że w dzień kolorowe kulki smętnie zwieszające się z cienkiego kabla mają uroku nie więcej, niż plastikowy kubek na szczotki do zębów. Tandeta i lichota.
Posiadaczki lampeczek w kolorach tęczy najczęściej są też maniaczkami świec zapachowych Yankee Candle. Oryginalnych, mocnych zapachów nie sposób im odmówić, ciężej natomiast zrozumieć zdjęcia tych szkaradztwo zalewające media społecznościowe. Co zabawne, świecę Yankee bez trudu można by zamienić we względnie elegancki dodatek do domu. Wystarczyłoby tylko zdjąć okropną etykietkę. Ale skąd snapowicze i znajomi mieliby wtedy wiedzieć, że to TA świeca.
Z urzędu miasta pod strzechy
Ten podpunkt mógłby śmiało nazywać się „Meble z płyt imitujących drewno, czyli podpatrzone w urzędzie miasta, aby gospodarstwo domowe rosło w siłę”. We wczesnych latach 2000 masowo zmieniał się wystrój placówek użyteczności publicznej, od szkół po przychodnie. Masowo wstawiano szafki, biurka i przeszklone szafy w kolorze „orzech średni napromieniowany radioaktywnie” z fabrycznie żłobionym rowkami imitującymi słoje i aluminiowymi uchwytami.
Jakimś cudem ten praktyczny w urzędach wybór (tanio i względnie solidnie) zaczął rozprzestrzeniać się w mieszkaniach i domach jednorodzinnych. Koniec z archaicznym drewnem, przecież możemy mieć tę nowoczesną imitację! Absolutnym hitem kompletów, zarówno biurowych, jak i sypialnianych, były narożne szafy przypominające przydomowe sarkofagi.
Problem z meblami z płyty, polega na tym, że udają coś, czym nie są. A udawanie we wnętrzach sprawdza się fatalnie. Niezależnie od tego czy to 50-metrowe mieszkanie w bloku z łukami i meblam a la Ludwik XVI czy płytki mające imitować różowy marmur.
To jest jakiś oryginał?
Klasyki designu wchodzą do świadomości społeczeństwa dzięki magazynom wnętrzarskim i telewizyjnym scenografom, podrasowującym wynajmowane przestrzenie. Tyle, że po tym wejściu nikt ich należycie nie przedstawia. Zapadają więc w pamięć, ale nie jako kultowy fotel Barcelona, zaprojektowany przez Ludwiga Miesa van der Rohe w 1929 roku, ale jako „oryginalne siedzisko”.
Najczęściej kupowanymi podróbkami w Polsce są imitacje Eiffle Chair (zdjęcie powyżej) projektu Charlesa i Ray Eamesów. Małżeństwo amerykańskich designerów przez dziesięć lat eksperymentowało z różnymi materiałami i kształtami, żeby stworzyć jak najwygodniejsze siedzisko. Kolejną lubianą przez Polaków podróbką jest popularne w warszawskich knajpach przezroczyste plastikowe krzesło. To „inspiracja” Louis Ghost Chair, projektem Philippe’a Starcka z 2002 roku. Oczywiście nie każdego stać na krzesło za okolice dwóch tysięcy złotych (Louis Ghost), albo na klasyk van der Rohego, którego ceny zaczynają się od bagatela 20 tysięcy.
Gorzej, jeśli mamy w domu podróbkę kultowego projektu i nawet o tym nie wiemy. Design jest obok mody jedną z najszybciej rozrastających się gałęzi sztuki użytkowej. Chociaż nie jesteśmy przyzwyczajeni, żebym myśleć poważnie o designie, nieznajomość jego klasycznych pozycji, zwłaszcza jeśli ich „reprodukcje” stoją w naszej jadalni to faux pas podobne do nierozróżniania Picassa od Moneta.
Misja fototapeta: który z 4 wzorów wybrać?
W Polsce kochamy fototapety. W przededniu transformacji ustrojowej rozsiadaliśmy się na kompletach wypoczynkowych Mieszko na tle nigdy niewidzianych palm. Kuchnię, będącą wąskim korytarzykiem szafek prowadzącym do kuchenki, powiększaliśmy optycznie zdjęciem młodych brzóz. To nie były jakieś archaiczne kwiatki czy wzorki, to był powiew nowoczesności, obraz komplementarny z pierwszym kolorowym telewizorem.
Potem fototapety zostały obśmiane na prawo i lewo, więc wstydliwie pozdzieraliśmy wczasy marzeń i polskie krajobrazy robiąc miejsce na kolory (patrz podpunkt pierwszy), a potem na tzw. przecierki. Wtedy fototapety zaczęły odradzać się hen na zachodnich rubieżach w świeżo odnawianych loftach. Historia zatoczyła koło i znów ich zapragnęliśmy. Tyle, że tym razem we wzgardzie mieliśmy sentymentalne widoczki.
Pożądaliśmy czarno-białych wieżowców Manhattanu, pragnęliśmy Paryża nocą. Ewentualnie gigantycznych storczyków i maków. Być może ta moda nie byłaby nawet tak karykaturalna, gdybyśmy zdobyli ściany w bardziej zróżnicowany sposób. Ale znów postawiliśmy na wzory widziane już wcześniej u kogoś i nieopatrznie zostaliśmy 20 tysiącami dodatkowych nibynowojorczyków, co wieczór spoglądających na panoramę miasta.
Z twarzą Marilyn Monroe...
Może to i Beatlesi byli bardziej popularni od Jezusa, ale kiedy to było? Twarz Marilyn Monroe jest eksponowana w domach na całym świecie równie często, co wizerunek matki boskiej. Oprócz Marilyn popularnością naścienną cieszy się także wizerunek Audrey Hepburn. Teatralny seksapil vs delikatność i klasa. Co twoja gwiazda patronka mówi o tobie?
Panie z powodzeniem zajęły w nowoczesnych mieszkaniach miejsca landszaftów drukowanych na płótnie i oprawianych w złote ramy. Czasem muszą jeszcze powalczyć o należną im uwagę z obrazami z Ikei. Możemy tylko snuć domysły dlaczego nie znajdziemy na stacjach benzynowych i w multiksięgarniach plakatów z Elisabeth Taylor, Catherine Deneuve czy Brigitte Bardot. Z pewnością nie z powodu mniejszej rozpoznawalności filmów z ich udziałem. Tych z Monroe i Hepburn wieszający ich twarze na ścianach przeważnie również nie znają.