Jeśli każdy kolejny film kanadyjskiego reżysera jest lepszy od poprzedniego - a wydaje się, że prócz nieco chaotycznego „Wroga” tak właśnie jest - to możemy być spokojni o przyszłoroczną premierę remake’u "Łowcy androidów”. Dziś w kinach mamy jego najnowszy thriller sci-fi "Nowy początek”.
Brawo dla Villeneuve’a. Nie tylko dlatego, że reżyser konsekwentnie buduje swoją pozycję godnego dziedzica Kubricka, braci Coen czy choćby Ridleya Scotta. A nawet, z nieco innego uniwersum filmowego, Peter Greenawaya. Podobnie jak oni Kanadyjczyk może pochwalić się ogromną świadomością wszystkiego, co dzieje się na ekranie. Muzyka, światłocienie, rekwizyty dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, oszczędne dialogi - wszystko to układa się w jedną, przemyślaną całość. A ta całość u Villeneuve’a oznacza absolutną grozę.
Groza może oznaczać wiele różnych rzeczy. W tym roku, a nawet tej jesieni, mija równo 20 lat od polskiej premiery amerykańskiego mega-hitu "Dzień niepodległości” z Willem Smithem w roli głównej. Wszyscy wiemy, o co chodzi - pewnego pięknego dnia niebie pojawiają się statki kosmiczne, które kierują się prosto do największych metropolii. Nie trzeba długo czekać, by rozpoczęła się inwazja pozaziemskiej cywilizacji. Eksplozje, spektakularne zwroty akcji i super-bohater ratujący świat - tego oczekiwaliśmy od science fiction tamtych lat.
Teraz mamy rok 2016 i taki sposób opowiadania o przybyszach z kosmosu nikogo już nie szokuje i nie przekonuje. Villeneuve całkiem rozsądnie zaczyna szukać innych wątków, zwracając się w kierunku, który nad Wisłą moglibyśmy nazwać "Lemowskim”. Czy jest możliwe porozumieć się z kimś, kto nie tylko posługuje się całkowicie nieznanym językiem, ale też nie ma z nami absolutnie żadnych wspólnych doświadczeń? A jeśli się to jakimś cudem uda, to czy to, czego się dowiemy, przyniesie nam korzyść czy doprowadzi do katastrofy?
Początek filmu jest standardowy. Zwykłe popołudnie na jednej z uczelni. Louise, specjalistka od języków (niezawodna Amy Adams) rozpoczyna nudny wykład, kiedy rozlega się alarm. Studentka prosi ją o włączenie telewizora. Wszystkie serwisy informacyjne podają tę samą wiadomość: w kilkunastu miejscach na całej Ziemi pojawiły się statki kosmiczne.
Chiny chcą strzelać, Rosja się waha, Stany się izolują. "Jesteśmy światem bez lidera" - zauważa gorzko Louise. Nawet w obliczu zagłady, nie potrafimy się zjednoczyć. Statki nieruchomo wiszą w powietrzu, a świat ogarnia chaos, ludzie popadają w obłęd. Sytuacja jest napięta do granic możliwości.
A jednak groza filmu Villeneuve’a jest kameralna, niemal intymna - pod tym względem reżyser, który po raz pierwszy zmierzył się na ekranie z kosmitami, jest dobrym uczniem twórców "Interstellar” czy "Marsjanina”. Villeneuve konsekwentnie koncentruje się nie na wydarzeniach, ale na postaciach i sposobach wyrywania ich ze stworzonych przez siebie wysoce niesatysfakcjonujących stref komfortu. Piekło jest blisko, w twojej głowie, powtarza w tym i każdym poprzednim filmie reżyser. Po cichu, żeby niepotrzebne wyjaśnienia nie zaburzyły jego zatrważających i estetycznie zniewalających konstrukcji.
I choć widza nie czeka wizja obracanego w pył Manhattanu, film ma inne atuty. Pierwsze spotkanie Louise z obdarzonymi wieloma odnóżami obcymi wywołuje ciarki na plecach. Trzeba też przyznać, że fabuła jest naprawdę zaskakująca, a widz zaczyna orientować się, o co chodzi, dopiero w momencie, w którym reżyser sobie tego życzy. A to prawdziwie rzadki dar.