PKS Krosno do likwidacji. Ta wiadomość zmroziła grono ludzi, którzy od lat walczą z PKS-em o zaległe wynagrodzenia. Przez kilka lat nie dostawali normalnej pensji, twierdzą, że każdemu z nich PKS jest winien od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy złotych, w sumie nawet pół miliona. Miał pomóc PiS. Nie pomógł. – Zaufaliśmy politykom Prawa i Sprawiedliwości, ale zawiedliśmy się na nich – mówi otwarcie jeden z nich.
To już kolejny podobny głos w ostatnim czasie. Niedawno pisaliśmy o górnikach, których też ekipa rządząca zawiodła. Też były obietnice, z których nic nie wyszło. Tam był kopalnia do likwidacji, tu jest PKS. Można powiedzieć, relikt przeszłości, ale dla części społeczeństwa jakże ważny.
"Zaufaliśmy wam, a wy nas oszukujecie"
Andrzej Szczurek pracował w PKS od 1983 roku. Czasy świetności. Wtedy autobusy PKS każdego dnia robiły po kilkaset kursów do ościennych miejscowości. – Nawet 600. Jeździły do każdej miejscowości w powiecie. Dziś został jeden kurs do Rzeszowa i kilka do Brzozowa. Z kilkuset kierowców została garstka, mniej niż 10 – mówi naTemat. On sam też już zrezygnował, ale walczy o zaległe pieniądze.
Dlatego, jak paru innych kierowców, pojawił się na ostatniej sesji sejmiku podkarpackiego i wywołał burzę. Razem wywiesili transparent. "Zaufaliśmy wam, a wy nas oszukujecie" – taki napis wymyślili pod adresem PiS.
"Szydło wysłuchała naszych żalów"
Zarzutów mają wiele, ale zacznijmy od tych ostatnich. Gdy już było naprawdę bardzo, bardzo źle, właśnie do polityków PiS zwrócili się o pomoc. Był rok 2015 i w najlepsze trwała kampania wyborcza. Do Krosna z całą świtą przyjechała Beata Szydło. – Zapowiedzieliśmy, że manifestację zrobimy, wtedy nas wpuścili na spotkanie. – Szydło wysłuchała naszych żalów. Wtedy to już był po prostu dramat, tragedia. Obiecała, że pomogą i zobowiązała posłów, którzy z nią byli, do działania – mówi Andrzej Szczurek. Wśród tych posłów miał być m.in. Marek Kuchciński i Stanisław Piotrowicz.
Andrzej Szczurek do dziś ma żal, że nic nie zrobili. Mówi, że pisali potem jeszcze do premier Szydło, i do prezydenta Andrzeja Dudy, ale bez rezultatu. – Niech wreszcie zaczną działać, a nie tylko obiecywać – mówi.
Z PKS-em nie jest jednak taka prosta sprawa. Upadał już od dawna nie tylko przecież w Krośnie. W okolicy nie ma już prawie żadnego. Łańcut, Dębica, Sanok, wszędzie PKS został zlikwidowany. – On już nie miał racji bytu, również w Krośnie. W międzyczasie powstały linie prywatne, które skutecznie go wyeliminowały. Jedna firma ma 30 kursów do Rzeszowa dziennie, inna obstawiła połączenia do Krakowa. Warszawa, Wrocław też są obstawione. Wszędzie jeżdżą nowoczesne autobusy. PKS nie był w stanie za nimi nadążyć pod każdym względem. Pojawiały się też zarzuty, że, na przykład, ginie paliwo – mówi na jeden z lokalnych działaczy.
Również mieszkańcy skarżyli się, że autobusy nie przyjeżdżają na czas, jakby zatrzymały się w dawnej epoce.
A kierownictwo PKS Krosno S.A. w komunikacie informowało, że obecna załoga otrzymuje zarówno wynagrodzenie, jak i zaległości.
Uprosili starostę, by ich przejął Kto ma rację? Pasażerowie odchodzili, ale kierowcy i inni pracownicy byli jednak mocno zdesperowani, by firmę ratować. Wtedy jeszcze w PKS-ie działały związki zawodowe. Andrzej Szczurek był nawet przewodniczącym. Teraz ich już nie ma, bo kto ma je tworzyć, gdy zabrakło członków? – Wyrejestrowaliśmy ich. Nawet ci, co byli jeszcze członkami, przestali już pracować w PKS Krosno S.A., więc jaki to miało sens? – mówi otwarcie Wojciech Jarząb, wiceprzewodniczący NSZZ Solidarność w Krośnie. Według niego frakcja z PKS przestała z nimi współpracować i sama podejmowała decyzje.
Największym aktem desperacji była decyzja sprzed 5 lat, która właśnie – zdaniem obrońców PKS – doprowadziła do dzisiejszej likwidacji ich ukochanej firmy. – PKS był już w stanie krytycznym, ale związki uprosiły starostę powiatowego z PIS, żeby go przejął. Nie chciał, ale w końcu to zrobił. Tyle, że nie był w stanie udźwignąć upadającej firmy. A potem związkowcy zaczęli wysuwać nierealne roszczenia. I krzyczeć, że starosta z PiS-u, a tak ich zdradził, że czują się traktowani gorzej niż w stanie wojennym – mówi nam lokalny działacz.
Bo w 2011 roku starosta sprzedał PKS. Za 400 tys. Firmie doradczej z Warszawy, FK Partner, która z samochodami niewiele miała wspólnego.
Burza, jaka wtedy wybuchła, toczy się tak naprawdę do dziś. Starosta, Jan Juszczak, twierdzi, że taka – z powodu kondycji firmy – była jej wycena. Solidarność grzmiała jednak, że sama wartość autobusów wyceniona przez ubezpieczyciela wynosiła ponad 8 mln zł. Że nowy właściciel wydzielił spółkę zajmującą się tylko nieruchomościami, a wiadomo, dworzec PKS stoi w centrum miasta, ludzie sami dopowiadają sobie, o co chodzi.
– Zanim starosta nas sprzedał pracowało jeszcze 400 kierowców! – mówi Andrzej Szczurek. On ciągle ma jeszcze nadzieję, że PKS uda się uratować. – Chyba już na to za późno –mówię. – To tylko zależy od dobrej woli. Wszystko można jeszcze odwrócić. I PiS nas tu zawiódł – odpowiada. Tak czy inaczej, nikt chyba już w to nie wierzy.
Sprawy uregulowania zobowiązań wobec byłych pracowników prowadzi w ich imieniu komornik, bowiem byli pracownicy odchodząc z pracy, wykorzystali drogę sądową dochodzenia swoich należności. (...) Nie skorzystali z propozycji jakie przedstawiał im zarząd oraz właściciele, w postaci rozłożenia na raty zobowiązań. Kilkudziesięciu pracowników, którzy z takiego rozwiązania (rozłożenie na raty zaległości) skorzystali, otrzymali w całości zaległe wynagrodzenie. Do tej pory na odprawy, odszkodowania, zaległe uposażenia dla byłych i obecnych pracowników przeznaczono ponad 3,5 mln złotych. Czytaj więcej