
Nie chodzi tylko o brudny, olschoolowy klimat mafijnych porachunków, które jak świat światem zawsze jakimś cudem angażowały globalną finansjerę. Ani nawet o popisy umiejętności snajperskich i trupy gęsto ścielące się pod stopami głównych bohaterów. "Nocnego recepcjonistę” trzeba obejrzeć dla Toma Hiddlestona, który udowodnił, że nadaje się na Jamesa Bonda lepiej niż ktokolwiek inny. Tak czy inaczej, Craig może pakować walizki.
REKLAMA
Jak życie nocnego recepcjonisty hotelu może zainteresować kogokolwiek? Otóż Jonathan Pine (Hiddleston) nie jest tylko recepcjonistą. Zbieg okoliczności sprawia, że staje się również agentem w służbie brytyjskiego wywiadu. Na dodatek agentem podwójnym, który przez wszystkie sześć długich i pełnych emocji odcinków będzie prowadzić psychologiczną grę ze swoim arcywrogiem, Richardem Roperem.
I tu na scenę wkracza Hugh Laurie. Trzeba przyznać, że aktor, który nadaje się do roli drania lepiej niż ktokolwiek inny, trochę kradnie Hiddlestonowi show. Z przyjemnością obserwujemy, jak jego postać, znany filantrop i przedsiębiorca, powoli odsłania przed Jonathanem swoje mocne i słabe strony. Bo choć Roper wydaje się być bez zarzutu, nie minie cały odcinek, a już będziemy "niemal" pewni, że handluje bronią i zabija dzieci na Bliskim Wschodzie.
Z kolei Pine otrzymujący instrukcje od wywiadu, musi zdawać sobie sprawę, że jeden błąd (na przykład romans z każdą kolejną dziewczyną Ropera!) może go kosztować życie. Jak widać, sytuacja bywa nerwowa, a każda rozmowa tej dwójki bardziej przypomina partyjkę Hold'ema niż rozmowę pracodawcy z pracownikiem.
I choć akcja serialu to nie rollercoaster i ma tempo raczej porannej przejażdżki do pracy - gaz do dechy przed światłami, potem parę minut w korku - to raczej nie będziecie się nudzić. Dobrze napisana fabuła, zwroty akcji kiedy trzeba i dużo, bardzo dużo gęstej od napięcia i intryg atmosfery zapewniły "Nocnemu recepcjoniście” nominację do Złotych Globów w czterech kategoriach.
Napisz do autora: lidia.pustelnik@natemat.pl
