O tym, że Święty Mikołaj przychodzi tylko do tych, którzy w niego wierzą przekonuje Filip Chajzer. Dlaczego polskie Święta najbardziej polskie są tylko za granicą - opowiada Tomasz Raczek. Czym jest wigilijny test siemieniotki - wyjaśnia Anna Dziewit-Meller. O świątecznej tradycji wylizywania misek po surowym cieście i wigilijnych numerach wycinanych rodzicom mówi Katarzyna Bosacka. Jak to jest spędzać Wigilię w leśniczówce w środku białowieskiej puszczy opowiada Dorota Wellman. Specjalnie dla Bliss znani i lubiani wspominają najpiękniejsze Święta.
Jestem ze Śląska i święta Bożego Narodzenia w moim rodzinnym domu zawsze spędzamy po śląsku. Kiedy byłam małą dziewczynką wspólnie gotowaliśmy, przede wszystkim regionalne potrawy. Pamiętam jak pewnej Wigilii przy naszym rodzinnym, świątecznym stole zasiadł Hiszpan -kolega mojego stryja. Był wtedy w Polsce pierwszy raz, to był koniec lat 80.
Każda kolejna serwowana przez mamę potrawa była dla niego prawdziwą męką. Począwszy od karpia, który ma swój specyficzny stawowy aromat, poprzez bardzo pikantny barszcz, po którym nasz gość zaczął płakać, aż po śląską potrawę, której nie serwuje się nigdzie indziej na świecie, innego dnia niż we Wigilię – siemieniotkę. Ta zupa, mówiąc bardzo delikatnie, nie wygląda dobrze. Zrobiona jest z przetartego siemienia konopnego. To swoisty tester dla wszystkich, którzy chcą dołączyć do śląskiej rodziny. Nasz hiszpański gość na tym etapie stanowczo podziękował.
Wiele lat później test siemieniotki musiał przejść mój mąż. Wówczas byliśmy jeszcze przed ślubem i jak się łatwo domyślić, egzamin zaliczył (śmiech). Do dziś siemieniotka gości na naszym stole. Co roku mój tato, który jest mistrzem w gotowaniu tej zupy, pyta mnie czy życzę sobie siemieniotkę na Wigilię. Zawsze z nadzieją w głosie, że odpowiem przecząco, bo jest wyjątkowo pracochłonną potrawą. Jednak uwielbiam ją i nie potrafię sobie jej odmówić.
Tomasz Raczek
Święta, które najbardziej zapisały się w mojej pamięci, to Boże Narodzenie spędzone w latach 80. w Londynie. Mieszkałem tam wówczas przez rok. Byłem sam, daleko od rodziny, a paradoksalnie były to najbardziej polskie święta, jakie kiedykolwiek przeżyłem.
Będąc w obcym kraju postanowiłem przygotować polską kolację wigilijną. Bardzo szybko przekonałem się, że w Londynie będzie to zwyczajnie niemożliwe, ponieważ wszystko, czego potrzebowałem było niedostępne. Począwszy od karpia, którego Anglicy w ogóle nie uważali za rybę godną jedzenia, poprzez kapustę kiszoną, którą uznawali za produkt zepsuty oraz mak, który przywoływał raczej narkotyczne skojarzenia, aż po grzyby, które ich zdaniem są trujące (Anglicy używali wówczas wyłącznie pieczarek, a podgrzybki i prawdziwki nazywali dzikimi grzybami ze względu na fakt, że rosną w lesie). Zatem nie wchodziły w grę pierogi, ryba, ani makowiec. Moją ostatnią świąteczną polską zachcianką był sernik, i jej również nie udało mi się spełnić. Anglicy nie używali sera w postaci twarogu w ogóle. Jedli wyłącznie ser typu cottage oraz serki homogenizowane...
Ostatecznie Wigilię spędziłem u pewnej polskiej rodziny, która w Londynie mieszkała od lat i miała już swoje patenty na przygotowanie polskiej kolacji w angielskich warunkach. Mimo że o polską tradycję było tam tak trudno, nie tęskniłem. Wręcz przeciwnie. Uświadomiłem sobie kilka bardzo cennych faktów. Przede wszystkim, że polska Wigilia to najbardziej polska z polskich tradycji. Ponadto, że polska tradycja wigilijna ma wiele wspólnego z żydowską – okazało się, że większość produktów potrzebnych do przygotowania dań wigilijnych można było dostać w żydowskim sklepie.
Jednak najważniejszym moim odkryciem było zdobycie świadomości, że na świecie Święta mogą wyglądać inaczej niż u nas. Kiedy opowiadałem o polskich zwyczajach, Anglicy śmiali się i wzruszali ramionami, to, co mówiłem wydawało im się bardzo dziwne. Poczułem wtedy jak bardzo się od siebie różnimy i jak bardzo te różnice są fajne, jak wiele można się z nich o nas samych nauczyć. Cieszyłem się, że mogę poznać nową kulturę. Wtedy też pierwszy raz w życiu jadłem świąteczny angielski Yorkshire pudding, który do dziś jest moim ulubionym.
Myślę, że im bardziej się otwieramy, nie tylko na nowe tradycje, ale również na nowych ludzi, tym bardziej jesteśmy szczęśliwi. Mam naturę odkrywcy, cały czas coś pcha mnie w kierunku nieznanego i w związku z tym nie uważam tradycji za coś bezwzględnie świętego, co trzeba za wszelką cenę kultywować. Świąteczna tradycja jest przede wszystkim dla dzieci i dla starszych ludzi, którym utrzymywanie jej zwyczajnie pomaga żyć i przynosi radość. Dla mnie osobiście tradycja jest trochę jak balast, więc cieszę się kiedy mogę trochę go z siebie zrzucić i poznać coś nowego. Zobaczyć, że można inaczej i przekonać się, że inaczej nie znaczy gorzej.
Katarzyna Bosacka
Z moim osiem lat starszym bratem Arturem i rodzicami mieszkaliśmy w bloku z wielkiej płyty na warszawskiej Woli, na piętnastym piętrze. Widzieliśmy więc w czasie PRL-u Warszawę z lotu ptaka. Przed Świętami często patrzyliśmy na zmęczonych, zmarzniętych, źle ubranych ludzi dźwigających choinki albo prawie puste siatki-kratki. Po drugiej stronie ulicy był sklep Katarzynka, przyzwoity, z domowym ciastem. Przed Świętami ustawiały się tam kolejki.
Jednak najlepsze ciasta piekła moja mama. Zawsze z bratem byliśmy podkuchennymi, bo wtedy w kuchni działy się najciekawsze rzeczy. Ciągle tłukliśmy się o to, kto ma wylizywać łyżkę po koglu-moglu, a kto będzie wyjadał resztki surowej masy z miski... To ona była najbardziej pożądanym obiektem w trakcie wigilijnych przygotowań, więc awantury wybuchały nieustannie. Z kolei tata gotował świetny bigos wigilijny i barszcz. Ja z mamą lepiłam pierogi.
W Święta lubiliśmy z bratem wycinać rodzicom różne numery. Raz mieliśmy problem z wodą – ta z kranu była raczej rdzawa i pachnąca chlorem, dlatego wtedy z baniakami jeździło się do specjalnego źródełka po wodę oligoceńską. Na dworze mróz, do źródełka daleko, ustaliliśmy więc z bratem, że nalejemy zwykłej wody z kranu i nigdzie nie idziemy. Potem śmialiśmy się porozumiewawczo, gdy wszyscy przy stole oprócz nas chwalili herbatę na wodzie oligoceńskiej za "zupełnie inny smak i jakość".
Najsmutniejsze święta przypadły w grudniu 1981 roku. Mój tata nigdy nie był w partii. Moje panieńskie nazwisko brzmi co prawda Ciosek, więc prawicowe portale ciągle piszą, że jestem krewną Stanisława Cioska, czyli resortowym dzieckiem, a to kompletna bzdura. Mama była działaczką Solidarności w Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych okupowanej wtedy przez wojsko. Non stop była rewidowana. Tata słuchał radia Wolna Europa, mimo że w bloku obok na 16. piętrze, na strychu stacjonowali zomowcy z radarem. Na ulicach pełno było milicji. W grudniu 1981 roku miałam 9 lat, ale doskonale to pamiętam. I po tym, co się dzieje teraz, zaczynam przypominać sobie szczegóły...
Filip Chajzer
Najgorsze jest to, że ja do dzisiaj wierzę w świętego Mikołaja. W wieku 32 lat dalej nie mam pojęcia jakim cudem prezenty znajdowały się pod choinką, kiedy wracaliśmy do naszego ursynowskiego mieszkania po kolacji Wigilijnej w rodzinnych, praskich stronach ojca. Specjalnie z roku na rok upewniałem się przed wyjściem czy pod choinką jest pusto. Było. Specjalnie wychodziłem ostatni. Pilnowałem, żeby nikt nie wrócił się w akcie teatralnie odegranej sceny zapomnienia czegoś ważnego i konieczności powrotu na 7. piętro. Nic z tych rzeczy. Prezentów nie miał też kto podłożyć w czasie kiedy nas nie było, bo wszyscy bliscy, którym można by powierzyć klucze, drużynowo razem ze mną, siostrą i rodzicami wtranżalali pierogi na Targówku... Nigdy nie zapomnę drogi w nocy przez Warszawę z Wigilii na Ursynów. 20 kilometrów namysłów co w tym roku niesamowitego będzie czekać pod iglakiem... Rower, narty, klocki lego... Niech mi ktoś powie, że Mikołaj nie istnieje... Trzeba być skończonym ignorantem, żeby snuć tak bezsensowne teorie...
Dorota Wellman
Spędziłam z moimi bliskim naprawdę wiele fajnych Wigilii, kilka z nich było wyjątkowych, a jedna szczególnie. Byłam wtedy małym dzieckiem. Moi rodzice postanowili, że spędzimy Święta u ich przyjaciół w Białowieży. On był leśniczym, mieszkali w małym drewnianym domu w samym środku dzikiej puszczy. Mróz był okrutny, a śniegu całe zaspy.
Wcześniej, gdy bywałam w Białowieży, poznałam wyłącznie utarte turystyczne szlaki. Tym razem było zupełnie inaczej. Gdy po zmroku wychodziło się z domu słychać było tylko odgłosy lasu i śnieg skrzypiący pod butami. Otaczała nas ciemność, okna leśniczówki były jedynym źródłem światła. A w środku kominek, zapachy z kuchni i ogromna, świeżo ścięta choinka przyozdobiona ręcznie wykonanymi zabawkami z drewna, które gospodarze przygotowali ze swoimi dziećmi... Kolacja wigilijna była bardzo uroczysta i bardzo prosta. Na drewnianym stole stanęły półmiski z pysznymi domowymi daniami, nie było w nich ani jednego produktu z półek sklepowych. Było jak w bajce. Pamiętam, że rozglądałam się i nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę – czułam się jakbym zakradła się do chatki Świętego Mikołaja, którą znałam z ilustrowanych książek dla dzieci.
Jednak największą atrakcją tych Świąt była obecność... dzikich zwierząt. Przyjaciele moich rodziców nie tylko mieli psy i koty, ale też pomagali znalezionym w lesie wygłodniałym lub zranionym sarnom, dzikom, lisom, zającom i ptakom. Wszystkie te zwierzaki mieszkały razem (!) w dużej drewnianej stodole za domem. Pod czułym okiem gospodarzy odzyskiwały zdrowie. Pamiętam zapach siana, pamiętam ich odgłosy, jak wyglądały, co robiły, jak piły mleko z butelek ze smoczkami i jadły to, co przynieśliśmy im w ramach kolacji wigilijnej... Ten moment potrafię odtworzyć jakby wydarzył się przed chwilą. Nigdy wcześniej nie byłam tak blisko natury, takiej prawdziwej, rdzennej, niedostępnej dla człowieka. Zrobiło to na mnie tak ogromne wrażenie, że z tych Świąt naprawdę nie pamiętam więcej (śmiech). To była magia. Poza wieczerzą wigilijną resztę czasu spędziłam w zimnej, wielkiej stodole pełnej dzikich zwierząt, które żyły ze sobą w pełnej harmonii i jestem pewna, że po północy rozmawiały ze sobą ludzkim głosem.
Napisz do autorki: ewa.bukowiecka-janik@natemat.pl