Pamiętacie opowieść o dwójce kochanków, którzy podróżują statkiem skazanym na zagładę? Tym razem w tle nie usłyszymy przebojów Celine Dion, ale skrzypienie skafandrów i szum wielkich silników. "Pasażerowie” to ostatnia wielka premiera, na którą czekał świat w 2016 roku. I trzeba przyznać, że film zaskakuje pod wieloma względami.
Od jakiegoś czasu w Hollywood panuje przekonanie, że rok bez międzygalaktycznej superprodukcji to rok stracony. Jak dotąd nie można było narzekać - była "Grawitacja”, było "Interstellar” czy "Marsjanin”. Tegoroczni "Pasażerowie”, w przeciwieństwie do wspomnianych produkcji i może na dokładkę "Moona” Duncana Jonesa, z którym początek filmu budzi skojarzenia, jest jednak o niebo bardziej rozrywkowy.
Nie oszukają nas ponure miny Chrisa Pratta i jego pełne cierpienia spojrzenia posyłane w stronę Jennifer. Przygoda na tym statku kosmicznym ma wgniatać w fotel, dostarczać emocji, zachwytów i może garści wzruszeń. Po filozoficzne pytania o ból kruchej ludzkiej egzystencji odsyłam gdzie indziej.
Za to jeśli marzy wam się półtoragodzinne podziwianie gwiazd na zewnątrz i wewnątrz statku - Pratt i Lawrence, nie dość, że oboje w filmie wizualnie atrakcyjni, to na dodatek dają wspaniały popis swoich umiejętności aktorskich - trafiliście pod właściwy adres. Aktorzy razem z tajemniczym barmanem Arthurem (Michael Sheen), momentami jakby żywcem wyjętym z "Lśnienia”, są najmocniejszym punktem całego przedsięwzięcia.
Statek nazywa się Avalon i jakiś czas temu ruszył z Ziemi w stronę planety, która dla garstki jego pasażerów ma na stać się nowym domem. Taka podróż nie trwa 5, 10 ani nawet 50 lat, ale o wiele dłużej. Dość powiedzieć, że dwójce pasażerów przytrafiło się coś, co maszyny i ich konstruktorzy uznali za niemożliwe - obudzili się z kriogenicznego snu przed czasem. Długo, długo przed czasem.
Nuda, pomyślicie i nic bardziej mylnego. Bo czego w tej historii nie ma! Twórcy mniej lub bardziej płynnie przechodzą od ludzkiego dramatu z technologiczną refleksją w tle, przez klasyczny amerykański romans (kochają się, okłamują, nienawidzą, znów kochają itd.), po kino akcji na pełnych obrotach.
Bo na statku kosmicznym zawsze pojawiają się problemy, których efektem ubocznym jest śmierć w płomieniach albo zamarzniecie w wielkiej pustce kosmosu - taki ich urok. A kiedy nie można powiedzieć "Houston, mamy problem”, bo na wiadomość zwrotną przyjdzie czekać 50 lat z hakiem, trzeba zacząć kombinować na własną rękę. Tak czy inaczej, akcja filmu nie tylko daleka jest od nudy, ale nie zwalnia tempa do samego końca.
Niestety, im więcej wybuchów, zwrotów akcji i mrożących krew scen, tym fabuła robi się mniej spójna i prawdopodobna. Trudno obejść się wrażeniu, że Morten Tyldum, twórca między innymi "Gry tajemnic”, tym razem przedobrzył.
Mógł iść w stronę dramatu i zagrać na psychologicznym nutach, mógł całkiem postawić na romans, skupiając się na zmianie w proporcjach uczuć między swoimi bohaterami. Albo mógł dać spokój tym dyrdymałom i kazać Lawrencie i Prattowi wykazać się w walce o przetrwanie w tym nieprzyjaznym środowisku. Ponieważ dostaliśmy wszystkiego po trochu, żaden z tych wątków nie został na tyle dopracowany, by nas powalić na kolana. Wielka szkoda, bo produktem finalnym jest średniak - a z taką obsadą, efektami i pomysłem na film mogło być o niebo lepiej.