Jak nie "Łotr 1”, to "183 metry strachu”. Jak nie "Wirujący seks” to "Mechaniczny morderca”. Domyśl się widzu, o co chodzi, zostań zachęcony naturalnym brzmieniem tytułu i wydaj te dwie dychy na bilet - oto idealny scenariusz dla twórców polskich tytułów zagranicznych filmów. Zamiast drwić i się śmiać, wykażmy się jednak zrozumieniem. Przedstawicielka jednego z największych w Polsce dystrybutorów filmów, United International Pictures, wyjaśnia mi, że wymyślanie tytułów to nie lada sztuka.
Przede wszystkim dlatego, że tytuł nie jest kaprysem tłumacza, ale tak samo jak plakat, zwiastun czy sesja zdjęciowa z aktorami, jest elementem kampanii promocyjnej filmu.
— Myślę, że warto wyjaśnić czytelnikom jedną rzecz: tytułów się nie tłumaczy, tytuły się nadaje — kładzie nacisk Justyna Suchacka z UIP. — Oczywiście może to być tłumaczenie tytułu oryginalnego, ale to po prostu jeden z przypadków nadawania polskiego tytułu. Poza tym o polskich tytułach nie decydują tłumacze list dialogowych, mam wrażenie, że internauci o tym nie wiedzą — wyjaśnia.
Kogo możemy winić lub doceniać za tytuł? Kto podejmuje ostateczną decyzję?
Poszczególne kraje wysyłają do producentów swoje propozycje tytułów z uzasadnieniem, kierując się wytycznymi ze studiów filmowych. Opisem filmu, informacją, co oznacza tytuł oryginalny, sugestiami, w jakim kierunku iść, jeśli chodzi o tytuł lokalny. Czasem też sugestią, by pozostać przy tytule oryginalnym – na przykład, jeśli jest to nazwa własna. Ważne jest, czy wydano wcześniej książkę, na podstawie której powstał film i jaki jest jej lokalny tytuł. Wysłane tytuły są zawsze akceptowane przez producentów filmów.
Jest wiele polskich tytułów, które są krytykowane. Inne, na przykład "Między słowami", "Przerwana lekcja muzyki" czy "Zjawa", wydają się być nawet lepsze od oryginałów. Jaki jest tytuł idealny?
Taki, który jednocześnie jest dokładnym tłumaczeniem tytułu oryginalnego, ma to samo znaczenie oraz dobrze brzmi po polsku. Jeśli nie uda się spełnić tych trzech warunków, można zastanowić się nad pozostawieniem tytułu oryginalnego lub próbować znaleźć inny polski tytuł. Dzieje się tak najczęściej, gdy w języku polskim nie ma odpowiednika danego tytułu oryginalnego.
Na przykład "Triple 9", czyli trzy dziewiątki, to policyjny kod radiowy w USA, nikt w Polsce nie wiedziałby, o co chodzi. Tłumaczenie wprost, czyli "999" lub "Potrójna dziewiątka", byłoby bez sensu. Polski tytuł "Psy mafii" oddawał idealnie treść filmu o skorumpowanych policjantach, będących na usługach mafii.
Do którego filmu wymyślić tytuł było naprawdę trudno?
"Bridget Jones 3". Tytuł oryginalny, czyli "Bridget Jones’s Baby", sugerował film o dziecku, a przecież to nadal była komedia w stu procentach o naszej ulubionej Bridget, dziecko pojawiło się dopiero na końcu filmu, niemal w ostatnich minutach.
Z producentem czasem trzeba walczyć o tytuł? Podobno Spielberg chciał, by "Raport mniejszości" nazywał się "Raportem specjalnym"...
Nie można powiedzieć, że jest to jakaś walka. Producenci są właścicielami praw do filmu. Możemy im przedstawiać nasze racje, ale to oni mają głos decydujący.
Za szczególnie udany polski tytuł uznać można...?
"Rybki z ferajny", czyli "Shark Tale". Nie jest to tłumaczenie wprost, ale idealnie oddaje treść filmu, dobrze brzmi i nawiązuje do filmowego arcydzieła, jakim są "Chłopcy z ferajny" ("Goodfellas").
Wierne tłumaczenie, jak zaznaczyli przedstawiciele UIP, nie zawsze jest możliwe. A jeśli brak frazy, która oddawałaby sens tytułu, wtedy najlepiej trzymać się oryginału. Trudno oprzeć się wrażeniu, że ostatnio ten trend jest coraz bardziej popularny, co widać przyglądając się chociażby tegorocznym kandydatom do Oscarów - "Manchester by the Sea", "Toni Erdmann", "Ellle"...
"La la land" jest wystarczająco melodyjne, by przykuwało uwagę. "Deadpool” dostatecznie zrozumiały. "Trainspotting” to po prostu marka, a na "X-Men: Apocalypse” i tak pójdą tylko geeki od Marvela. Nawet "Sausage party”, o który teoretycznie Polak mógłby sobie pokaleczyć język, bezproblemowo prześlizgnęło się przez polskie kina.
Chyba że przytrafi się "Terminator", który w języku polskim oznacza coś zupełnie innego (ucznia terminującego u rzemieślnika) niż po angielsku (zabójcę, od czasownika "terminate"). Wszystko jednak lepsze od "Elektronicznego mordercy"...
Z przekładami dosłownymi też nie jest tak łatwo. "Pasażerowie", zgrabne "Sekretne życie zwierzaków domowych”, "Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy” nie budzą większych wątpliwości. Gorzej, jeśli ktoś zechce nazwać film "Interkosmos" ("Inner space") albo "Łotr 1. Gwiezdne wojny - Historie", co może oddaje istotę sprawy, ale brzmi topornie jak nieociosany kloc.
W najwięcej pułapek można wpaść, kiedy twórca pragnie wymyślić tytuł "z polotem". Ciężko pojąć, dlaczego prosty i wiele mówiący "Arrival" zamieniono na "Nowy początek" - ładnie brzmiący, ale zupełnie nie pasujący do filmu. "Krwawą Marię", czyli "Innocent blood" można wybaczyć tylko dlatego, że film sam w sobie jest bardziej śmieszny niż straszny. Podobnie "Morderczą oponę" - oryginalne "Rubber" nie oddaje chyba w pełni idei przyświecającej twórcom tego wybitnego dzieła.
Mamy za to potępiany od lat "Wirujący seks", lekko surrealistyczne "Orbitowanie bez cukru" zamiast "Reality Bites" i mdłą "Szkołę uczuć" za "A Walk to Remember". Jest "Pete Tong: Historia głuchego didżeja" zamiast "It's All Gone Pete Tong" i " Życie za życie" ("Life of David Gale"). "Waleczne serce" najwyraźniej lepiej brzmi od "Braveheart", a niejasny "Zabójczy numer" od "Lucky Numer Slevin". Ale takich przykładów każdy z nas może wymienić dziesiątki.