Był zaledwie kwadrans przed 19 kiedy na biurku Anny, 29-letniej inżynier w zadzwonił telefon. "Guten abend, dzwonię ze związków zawodowych. Co pani robi jeszcze w pracy? - usłyszała w słuchawce. – Noo… przecież pracuję. Kończę zlecone badania w projekcie na ten nowy materiał –odpowiedziała. – My tutaj tak nie pracujemy. Proszę zakończyć pracę, wyłączyć komputer i iść do domu – nakazał związkowiec.
Co miała robić, poszła. W siedzibie niemieckiej firmy motoryzacyjnej pod Berlinem pracowała zaledwie od kilku miesięcy. Nie chciała nieporozumień. Ale żeby robić wielką sprawę że zasiedziała się godzinkę dłużej. To był jednak dopiero początek afery. Bo kilka dni później przedstawiciel zakładowej organizacji związkowej spotkał się jeszcze z jej menedżerem. A był już świetnie przygotowany do rozmowy. Sprawdził grafik i czasy logowania się do firmowego komputera. – Poziom utylizacji tego pracownika jest nieakceptowalny. Nikt nie może być w ten sposób obłożony pracą. Ostrzegam! – ochrzaniał menedżera działu. A chodziło zaledwie o osiem wypracowanych w tygodniu nadgodzin.
Polka opowiada, że długo nie mogla wyjść z szoku. Bo jak tu przepraszać szefa, że zbyt pochłonęła ją praca. Chciała się tylko wykazać zaangażowaniem. – Trafiłam do jednego z najbardziej innowacyjnych działów R&D na świecie. To nad czym pracujesz dziś, zmieni świat w 2025 roku, powiedział mi menedżer. To nie przesada, bo nowe produkty wchodzą od razu na rynki 50 krajów na świecie – opowiada. Dodaje, że jej koledzy ze studiów, ci pracujący w Polsce, chwalą pracę za 5000 złotych, często przesiadują nad projektami do godziny 22, bo taki jest styl zarządzania pracownikami.
Nadgodziny? Nein!
W szanującej się korporacji w zachodnich Niemczech nadgodziny są nieakceptowane, wyznaczony czas pracy to świętość. – Jeśli jest inaczej to oznacza, że ktoś z menedżerów źle organizuje pracę. a firma ponosi wysokie koszty dodatkowych świadczeń – dodaje rozmówczyni naTemat.
Od poniedziałku do czwartku czas pracy wynosi 8 godzin, a piątek 7 godzin. Przeciętnie daje to 7 godzin 48 minut. Ten czas firma mierzy z dokładnością, co do minuty monitorując obecność pracowników zalogowanych do systemu komputerowego. "Utylizacja" to czas pracy bezpośrednio nad powierzonym zadaniem. Przeciętna dla pracowników tej firmy wynosi dokładnie 87 procent, kto wyskakuje ponad 100 proc. od razu znajduje się na celowniku związków.
Pilnuje tego choćby „Deutscher Gewerkschaftsbund”. Największy niemieckich związków zawodowych, liczący 6 mln członków. Od każdego z nich pobiera 1 procent wynagrodzenia jako składkę. W zamian walczy o prawa pracowników. Czas pracy, warunki, wynagrodzenie. Tylko o to. To zupełnie inaczej niż w Polsce, gdzie Solidarność Piotra Dudy stała się ostatnio polityczną bojówką Prawa i Sprawiedliwości.
Prawdziwa kultura pracy
Relacja Anny pokazuje zupełnie inny świat niż ten najczęściej obserwowany w polskich firmach. Według danych OECD Polacy to najbardziej zapracowanych narodów. Oczywiście u siebie. Średnio 1963 godziny przepracował w 2015 roku statystyczny Polak; to najwięcej od 6 lat - wynika z raportu Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD). Mniej od nas pracują m.in.: Czesi (1779 godzin), Słowacy (1754), Holendrzy (1419), Norwedzy (1424) oraz Francuzi (1482).
Pracujemy więcej, niż wynika to z tygodniowego grafiku. Im wyższe i bardziej samodzielne stanowisko, tym więcej czasu trzeba spędzać w pracy – statystycznie 42,5 godziny tygodniowo. Czternaście godzin i więcej potrafią przesiadywać pracownicy firm ulokowanych w zagłębiu korporacji, nazywanym Mordor na Domaniewskiej. Po przeprowadzonych tam badaniach sondażowych okazało się, że 44 proc. osób regularnie zostaje po godzinach pracy. Około jedna trzecia pracowników ma zaburzony "Work-Life balance". – W Niemczech to po prostu niemożliwe - komentuje jednym zdaniem Polska inżynier.
Kariera po niemiecku
Anna po skończeniu warszawskiej politechniki chciała pracować, w którejś z dużych międzynarodowych niemieckich firm: Siemens, BASF, Bayer, Henkel czy którymś z motoryzacyjnych koncernów. Zrobiła plan. Rozesłała CV. Marzenie się spełniło po pierwszym spotkaniu. Pensja?
– Nie było żadnego obiecywania w rodzaju, damy ci trochę mniej na początek, a jak się sprawdzisz to podwyżka. Zgodnie z zaszeregowaniem 3700 euro miesięcznie – mówi dalej Anna.
Poznała też słynny niemiecki socjal, tyle że w wersji korporacyjnej. Firmy poszukujące inżynierów i tych bardziej wykwalifikowanych pracowników oferują im na kilka miesięcy mieszkanie z symbolicznym czynszem. To ułatwia przeprowadzkę i aklimatyzację w nowym miejscu. Podobną funkcję spełnia dodatek do pensji. Obcokrajowiec w nowym miejscu nie zna lokalnych cen i może przecież przepłacać za usługi i zakupy. Tygodniowo ponad 100 euro dodatku. Dofinansowanie posiłków w stołówce do ceny 5,40 euro za obiad. To niewiele więcej niż obiad w polskim Sodexo. Co ciekawe, kawa nie jest darmowa i nielimitowana. Kubek kosztuje symbolicznie – 60 eurocentów – płaci się zbliżeniowo, a przerwa na kawę jest odnotowywana. Maksymalny limit to 6 przerw 10 minutowych.
Niedawno niemiecki serwis Deutsche Welle rozprawił się z mitem, że Polacy w Niemczech to jedynie słabo wykwalifikowana siła robocza. Zrobił to pokazując coś, od czego przeciętnemu Niemcowi spadły kapcie z nóg. Polaka Macieja Stadnickiego, który przejął zarządzanie niemiecką fabryk– Procter&Gamble – największą należącą do tej firmy w Niemczech. – Niemieckie firmy przemysłowe szczycą się, że rekrutują zagranicznych pracowników. Za polecenie pracownika, który przejdzie rekrutację pracodawca wypłaca 400 euro jednorazowej premii – kończy polska inżynier.