
Reklama.
Lata 50. ubiegłego wieku, do przydrożnego baru braci McDonald w San Bernardino przyjeżdża niejaki Ray Kroc, podejrzany typek, który od lat bezskutecznie stara się zbić fortunę. W tej chwili Kroc handluje czymś w rodzaju wielofunkcyjnych mikserów, ale jakoś nikt nie chce ich kupować - poza braćmi McDonald właśnie. Okazuje się, że ruch w ich knajpce jest tak duży, że obsługa nie nadąża z przygotowywaniem napojów.
Bar Richarda i Maurice'a jest bowiem zupełnie inny niż wszystkie. Nie ma w nim kelnerek w kusych spódniczkach, klient sam musi podejść do okienka i zamówić jedzenie. I zamiast czekać w nieskończoność, by ostatecznie dostać nie to, czego sobie życzył, jedzenie zostaje mu podane po minucie. Nic nadzwyczajnego? W latach 50. ubiegłego wieku to było naprawdę rewolucyjne. Przez duże R.
Od małego lokalu, w którym przygotowywanie posiłków zostało zaaranżowane w taki sposób, by przypominało pracę w fabryce - każdy kucharz wykonywał tylko jedną czynność - do sieci restauracji, która w każdym miejscu na świecie wygląda dokładnie tak samo i serwuje dokładnie takie same dania, droga była długa i wyboista. Wymagała samozaparcia, wizji i bycia pozbawionym moralnych skrupułów. Ray Kroc miał to wszystko. Nie miał jednego - odpowiedniego nazwiska.
Nic dziwnego, że film "McImperium” w reżyserii Johna Lee Hancocka koncentruje się właśnie na nim - postaci poczciwych braci McDonald są zaledwie zarysowane. To głosy w słuchawce, które nie chcą mlecznych koktajli z proszku zamiast z mleka, którzy kręcą nosem na rozrastającą się sieć franczyznobiorców, którym dobrze jest z tym, co już osiągnęli. Wydaje się naturalne, że na pierwszym miejscu zawsze musi być Kroc. Chce być gwiazdą, chce być nazywany Założycielem, co dobrze oddaje oryginalny tytuł filmu - "The Founder”.
Film nosi znamiona błyszczącej, przejaskrawionej reklamy z lat 50. - jest tak samo urzekający i trzeba go oglądać z takim samym przymrożeniem oka. Puszczane z płyty gramofonowej mówki motywacyjne, których nie powstydziłaby się współczesna korporacja, wywody o flagach, krzyżach i rodzinie, wreszcie zawsze niewinne twarzyczki dzieci, przyklejone do szyby McDonald’s i przeżywający niebiańską rozkosz klienci podczas jedzenia swojego burgera, jakby nie było tam dwóch plasterków ogórka, ale jakieś mocne narkotyki - wszystko sprawia, że mamy wrażenie, że znaleźliśmy się w trochę śmiesznym, trochę strasznym wesołym miasteczku. Które na dodatek rozciąga się na cały kraj - postmoderniści z Baudrillardem na czele mieli już na ten temat niejedno do powiedzenia.
Do kina pójdziemy jednak nie dla strony wizualnej ani ciarek na plecach na widok tak rozbuchanej konsumpcji - ale po to, by dowiedzieć się, "jak to było naprawdę". I choć brak w filmie większych emocjonalnych twistów, aktorzy grają tylko dobrze - a nie wybitnie, a całość sprowadza się do prostej relacji, to i tak historia McDonald's właściwie opowiada się sama - aż trudno uwierzyć, że to wszystko dzieje się tak szybko. Ale jak mogłoby być inaczej, w końcu to amerykański sen w najczystszej postaci. Ewentualnie opowieść o świecie, w którym trzeba zjeść innych, zanim oni zjedzą ciebie.
Napisz do autora: lidia.pustelnik@natemat.pl