Martin Schulz ma poprowadzić SPD przez ostrą kampanię przeciwko Angeli Merkel i CDU. Po tym powtórzenie Wielkiej Koalicji może być bardzo trudne.
Martin Schulz ma poprowadzić SPD przez ostrą kampanię przeciwko Angeli Merkel i CDU. Po tym powtórzenie Wielkiej Koalicji może być bardzo trudne. Fot. Prawo autorskie: palinchak / 123RF Zdjęcie Seryjne
Reklama.
Wielka nadzieja
Kiedy we wtorek szef Socjaldemokratycznej Partii Niemiec Sigmar Gabriel poinformował, że nie ma zamiaru być "spitzenkandidatem" i rolę tę oddaje znacznie bardziej przebojowemu Martinowi Schulzowi, wśród sympatyków niemieckiej centrolewicy dominowały oceny, iż to najlepsza z możliwych decyzji. Bo nieco kontrowersyjny przewodniczący Parlamentu Europejskiego to dziś jedyna twarz SPD, która ma jakiekolwiek szanse na większy sukces. W porównaniu z Gabrielem na rzecz Schulza przemawiało prawie wszystko. Od prezencji, przez umiejętności oratorskie, po pozycję w partii. Bo pracując na co dzień w Brukseli i Strasburgu, Schulz umiał wypracować sobie co najmniej tak duże wpływy, jak przewodniczący partii.
Cały ten plan z udziałem Martina Schulza w roli lidera kampanii wyborczej jest niezwykle optymistyczny i zakłada szerokie przetasowania na szczytach niemieckiej władzy. Mają się one zacząć od zastąpienia na fotelu prezydenckim ustępującego Joachima Gaucka przez obecnego szefa dyplomacji Franka-Waltera Steinmeiera. Zwolnionym stanowiskiem w MSZ swoje ambicje ma nasycić Sigmar Gabriel. A pod koniec września, po sukcesie wyborczym SPD, Bundestag ma wybrać Schulza na następcę Angeli Merkel.
Walka o niepodległość od Merkel
Najbardziej realne szanse na realizację mają te dwa pierwsze punkty, które zależą głównie od kuluarowych roszad w Wielkiej Koalicji tworzonej przez chadeków z CDU/CSU i socjaldemokratów z SPD. Do tego, by Martin Schulz został kanclerzem Niemiec, potrzeba jednak więcej.
Najłatwiej doprowadziłoby do tego zwycięstwo SPD w wyborach parlamentarnych, ale na to się nie zanosi. SPD wciąż jest niezagrożone na pozycji drugiej najsilniejszej formacji w Niemczech, ale od lat do CDU traci co najmniej 10-15 punktów procentowych (w najlepszych czasach dla Angeli Merkel przewaga chadeków nad lewicowym koalicjantem wynosiła nawet 20 pp.).
Głównym z ambitnych celów stawianych przed Martinem Schulzem jest więc zniwelowanie tej straty. A przede wszystkim wyrwanie SPD z przypisanej jej już prawie na stałe roli przystawki dla CDU/CSU. Bo Wielka Koalicja to dla centrolewicy zarazem jedyny sposób na udział we władzy, ale i główna przyczyna permanentnej niemocy. Socjaldemokraci jedynie płacą za błędy chadeków, nic na nich nie zyskując. Kto chce alternatywy dla Merkel, nie patrzy na SPD tylko formacje opozycyjne.
Dlatego postawiono więc na Martina Schulza, by ze swoimi fighterskimi zdolnościami nakręcił kampanię wyborczą SPD tak, by wreszcie to ta partia wyglądała na głównego rywala CDU/CSU. Wstęp do tego od kilku tygodni już czynił Sigmar Gabriel, który z pozycji wicekanclerza zaczął mówić o błędach Angeli Merkel językiem podobnym do populistów z AfD. Schulz, który ostatnie dwie dekady spędził w Brukseli i Strasburgu będzie w tych atakach jeszcze bardziej przekonujący niż zastępca Merkel. Za Odrą nikt nie ma więc wątpliwości, że najbliższe miesiące to w Wielkiej Koalicji będzie walka na noże.
Skutki uboczne
W Niemczech skutki uboczne tej "bratobójczej" walki mogą grozić większym politycznym zamieszaniem niż zagrożenie ze strony populistów. Jeżeli przez najbliższe miesiące SPD z CDU/CSU skłóci się zbyt silnie i obrzuci konkurentów zbyt wielką ilością błota, trzecia odsłona Wielkiej Koalicji może być już niemożliwa.
Na to zresztą mają liczyć liczni stronnicy Schulza. Wierzą oni, że SPD nie musi wcale pokonać chadeków w bezpośredniej wyborczej walce, by to on zasiadł w kanclerski fotelu. Jak miałoby do tego dojść? Frank-Walter Steinmeier ma zdobyć prezydenturę już w połowie lutego. Jesienią to do niego będzie należało więc przeprowadzenie konsultacji z członkami nowego Bundestagu i złożenie w parlamencie wniosku z nazwiskiem najodpowiedniejszego kandydata do zwycięstwa w głosowaniu w sprawie nowego kanclerza.
Pierwsza wersja tego planu zakłada, że jeśli ostrą kampanią uda się zmniejszyć różnicę między SPD a CDU/CSU, to już na etapie prezydenckich konsultacji może udać się przymuszenie chadeków do rezygnacji z fotela kanclerskiego na rzecz Martina Schulza w zamian za kontynuowanie Wielkiej Koalicji. Czyli wielkiej politycznej stabilizacji, która jest głównym źródłem siły Niemiec.
Kłopoty i bez sukcesu populistów
Druga opcja jest jeszcze odważniejsza i mówi o uczynieniu z Angeli Merkel co najwyżej liderki opozycji. Co teoretycznie możliwe byłoby nawet dziś, bo w obecnym Bundestagu SPD wraz z Zielonymi i Die Linke mogłyby stworzyć parlamentarną większość. Na taki scenariusz po wyborach liczy wielu sympatyków niemieckiej socjaldemokracji, którzy dosyć mają pozostawiania pod butem kanclerz Merkel.
Problemów z realizacją tego scenariusza mogą jednak nastręczyć jesienne wyniki, w których do podziału miejsc w Bundestagu ustawią się na pewno także przedstawiciele AfD, a może i liberałowie z FDP. Poza tym, programy SPD i innych lewicowych formacji tylko na pierwszy rzut oka są podobne, a gdy przychodzi dyskutować o szczegółach, wybuchają ostre spory.
Niezależnie od szczegółów, każdy inny niż zbudowany na Wielkiej Koalicji rząd oznaczałby dla Niemiec koniec pewnej ery. Gdy w wielu krajach wybory oznaczają dziś zagrożenie ze strony kroczących ku władzy populistów i szaleńców pokroju Donalda Trumpa, za Odrą to wcale nie pompowane przez media AfD jest największym problemem.
Jeżeli polityczna "normalność" miałby skończyć się także w Niemczech, chaos przyniesie nie niemożliwe zwycięstwo Frauke Petry i spółki, a właśnie skutki zbyt ostrego języka i zbyt wielkich ambicji Martina Schulza. A niestabilna lub "egzotyczna" większość w niemieckim parlamencie to ostatnie, czego potrzebuje dziś Europa.

Napisz do autora: jakub.noch@natemat.pl