Rolls-Royce a sprawa polska. Jest parę powodów, dla których każdy powinien chcieć się nim przejechać
Michał Mańkowski
20 lutego 2017, 09:55·6 minut czytania
Publikacja artykułu: 20 lutego 2017, 09:55
Czy coś może zrobić większe wrażenie niż kilkudniowa przejażdżka Rolls-Royce’m? Długo myślałem, że nie, ale kilka dni temu zostałem wyprowadzony z błędu. Lepsza jest przejażdżka… czterema Rolls-Royce’ami – w tym jednym cabrio. Żeby było ciekawiej, wszystko odbywało się w – wydawałoby się – nienaturalnym dla tych obrzydliwie luksusowych limuzyn środowisku. Na krętych drogach słowackich gór przy siarczystym mrozie.
Reklama.
Śmiałem się do znajomych, że gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że będę miał okazję przy 10-stopniowym mrozie jeździć Rolls-Royce’m bez dachu, w życiu bym nie uwierzył. Tymczasem jeździłem nie tylko nim, ale i paroma innymi modelami, co dla przeciętnego śmiertelnika, jakim jestem, jest nie lada wydarzeniem. Wszystko w ramach akcji „Winter driving experience”, podczas której brytyjski producent chce trochę odczarować swoją markę i pokazać, że Rolls'em można sprawnie jeździć nie tylko latem po mieście. O tym postanowiono przekonywać tuż pod polską granicą – w okolicy słowackich Koszyc w otoczeniu tamtejszych gór.
Obcowanie z samochodami Rolls-Royce’a jest prawdziwym doświadczeniem i tak trzeba do tego podchodzić (więcej pisałem o tym tutaj). Siła marki jest tak duża, że na samą wzmiankę o takiej możliwości, usta wykrzywiają się w uśmiechu zmieszanym z niedowierzaniem. W przeszłości miałem okazję już jeździć Rolls-Royc’em, więc tym razem wiedziałem już mniej więcej czego się spodziewać. Nie ma to jednak żadnego wpływu na wrażenie, jakie robią te samochody. Za każdym razem jest takie samo – ogromne.
Choć Rolls-Royce’ów na polskich ulicach prawie się nie widuje, wbrew pozorom marka radzi sobie u nas zaskakująco dobrze. Rok temu powstał pierwszy oficjalny salon, polski oddział dostał nagrodę, przebijając sprzedawców z innych państw, a liczba sprzedanych modeli „była dwucyfrowa”. Tak, wiem, w kontekście dobrych rezultatów taki wynik sprzedażowy może wywoływać uśmiech, ale pamiętajcie, że cały czas mówimy o samochodach zaczynających się mniej więcej od 1,5 mln złotych.
Ciekawą rzecz usłyszałem także od przedstawicieli Rolls-Royce’a, którzy otwarcie przyznają, że wyjątkowo mocno stawiają na rynki środkowej i wschodniej Europy. Zachodnie są bogatsze i już tym luksusem nieco nasycone, tymczasem u nas ludzie bogacą się szybciej, co otwiera drogę do szerszej rzeszy klientów. Globalnie prym w kupnie Rolls-Royce’ów wiodą Stany Zjednoczone, Chiny i bogate kraje arabskie.
To, co zawsze budzi największe zainteresowanie przy okazji Rolls-Royce’a, to oczywiście kulisy. Tego jednak konsekwentnie firma nie zdradza. Stąd też dość enigmatyczne dane dotyczące sprzedaży. Gdy zapytałem jednak o najbardziej szalone życzenie klienta, usłyszałem o jednym bogaczu z Hong Kongu, który dla swojego hotelu zamówił jednocześnie 30 modeli Rolls-Royce’a. 28 było „zwykłych” (czerwonych ze złotymi wstawkami) natomiast dwa z nich były „trochę” podkręcone. Przez "trochę" rozumiem stworzenie dwóch najdroższych Phantom'ów w historii. Jeśli chodzi o polski rynek, to wbrew pozorom klientami raczej nie są osoby z pierwszych stron gazet. To raczej biznesmeni, właściciele firm, których twarzy raczej nie znamy. I wcale nie są z Warszawy. Dla niektórych to zwieńczenie pewnego etapu swojej kariery. Dla innych to biznesowy mus. Jeden z polskich miliarderów mówił kiedyś, że na tym poziomie biznesowym po prostu wypada mieć Rolls-Royce’a – bo przecież jego koledzy po fachu też mają.
To już jednak trochę pieśń przeszłości. Rolls-Royce – choć ciągle kojarzy się ze starszymi panami wożonymi przez szoferów na tylnym siedzeniu – od kilku lat stara się trochę zerwać z tym wizerunkiem. Stąd też powstanie modelu Wraith – sportowego coupe, gdzie to właściciel siedzi za kierownicą. Moim zdaniem najładniejszy, najlepszy i robiący największe wrażenie wybór. Niedawno wypuszczono także wersje Black Badge, które są ciemniejszą, agresywniejszą i trochę odmłodzoną alternatywą dla „zwykłych” Rolls-Royce’ów.
Jest także Dawn – to Rolls-Royce w wersji cabrio. Wizualnie także pasujący to młodszego kierowcy. Przy 10-stopniowym mrozie jazda bez dachu to jednak karkołomny pomysł, ale chociaż przez chwilę nikt by sobie tego nie odmówił. Były także dwie wersje modelu Ghost – zwykła i przedłużona tzw. Extended Wheelbase. Nie było natomiast królewskiego Phantoma, który za jakiś czas będzie miał swoją nową odsłonę. Phantom jest zdecydowanie najbardziej oficjalny i tam właściciela za kierownicą na pewno nie znajdziemy. W przypadku modeli Ghost jest podobnie, ale tutaj dużo częściej zdarza się, że wykorzystuje się je do zwykłej codziennej jazdy – także przez właścicieli. Oba jednak wizualnie są dużo bardziej tradycyjne i dostojniejsze. Dla młodszego kierowcy trochę zanadto nudne.
Co ciekawe, choć na zewnątrz wszystkie się różnią, w środku generalnie są utrzymane w podobnym klimacie. Tradycyjnie i powiedziałbym nawet zachowawczo. I o ile w przypadku np. Ghosta pasuje to do klimatu, wewnątrz nowocześnie wyglądającego Wraitha, czuć trochę walkę dwóch światów. Wspólny mianownik jest jednak zawsze ten sam: cholernie dużo miejsca i jeszcze więcej luksusu najwyższej jakości, który może zostać spersonalizowany jak się tylko zamarzy. Gdy wsiadłem do przedłużonego Ghosta, na początku aż trudno było się przyzwyczaić. Ilość miejsca jest tak absurdalnie duża, że można poczuć się jak w klasie biznes samolotu.
Porównanie do samolotu nie jest przypadkowe. Pusty pas lotniska i samochód z taką mocą to marzenie wielu kierowców. Tutaj mieliśmy do dyspozycji pusty pas lotniska i parę potworów z silnikami V12 i ponad 600-konną mocą.
Rolls-Royce nigdy jednak nie miał być najszybszym samochodem, choć jego osiągi są bardziej niż satysfakcjonujące. Wraith do pierwszej setki rozpędza się w zaledwie 4,6 sekundy, co przy jego 2,5-tonowej wadze jest imponującym wynikiem. Wszystko rozbija się o komfort jazdy. Jazda tym samochodem w ogóle nie męczy.
Pusty pas na lotnisku, gaz do dechy i… naprawdę możesz poczuć się jak startujący samolot. Prędkość rzędu 250km/h jest zresztą zbliżona do tej, którą osiągają przed wzbiciem się w powietrze. Legenda głosi, że Rolls-Royce’owi nigdy nie zabraknie mocy. Zapewniam, że nawet przy prędkościach rzędu 200km/h samochód dynamicznie rwie się do przodu. Potwierdza to jeden z zegarów. Nie ma tutaj obrotomierza, ale wskazówka pokazująca, ile zapasu mocy nam jeszcze pozostało. Mknąc do przodu zupełnie nie czuje się tak wysokich prędkości. Auto trzyma się drogi tak pewnie, ze jadąc ponad 200km/h instruktor zasugerował nawet, by puścić kierownicę i zobaczyć, jak pewnie auto jedzie dalej.
Jakiś czas temu na podobnej zasadzie pokazywano możliwości Porsche. 911-tki między rozstawionymi słupkami przy 80-100km/h mknęły jak przyklejone do ziemi, wymijając jeden za drugim. Podobnie możliwości zaprezentowano także tutaj. Rolls przy swoich gabarytach okazał się zaskakująco zwinny, trzymając się drogi i mijając kolejne słupki. Wszystko jednak odbywało się przy 40-50km/h na godzinę. Wrażenie zrobiło też droga awaryjnego hamowania. Przy 30km/h po nagłym walnięciu w pedał hamulca samochód zatrzymywał się mniej więcej po przejechaniu swojej jednej długości.
Samochody ze znaczkiem RR prowadzi się zaskakująco lekko i pewnie. Systemy wspierające kierowcę nie pozwalały na to, by na zaśnieżonych górskich trasach tył samochodu nam rozrabiał i uciekał. Trzymały go w ryzach. Depnięcie pedału gazu do dechy w takich warunkach nie powoduje, że auto rwie się i kończy w rowie lub na drzewie, ale niejako dostosuje moc do warunków. Naturalnie systemy kontroli trakcji można wyłączyć. Wtedy nawet lekkie puknięcie gazu powoduje, że nasz tył elegancko leci bokiem i można pobawić się na śniegu. System działa błyskawicznie – w momencie, w którym auto się ślizgało, jego ponowne włączenie od razu przywracało wszystko do porządku i stabilności.
Rolls-Royce to marka, w której wszystko jest „naj”. Duch luksusu i tajemniczości, który unosi się nad nią od lat, skutecznie przyciąga zainteresowanie. Wrażenia z samej jazdy na długo pozostają w głowie kierowcy. I zupełnie szczerze nie rozumiem, jak można nie chcieć prowadzić swojego Rolls-Royce’a. Puszczanie oka do młodszych kierowców to jak najbardziej słuszna droga. RR nie zdradza, ile zarabia na każdym modelu, ale przy stosunkowo niedużych ilościach, marża musi być bardzo wysoka. Pozostaje mieć nadzieję, że liczba sprzedanych modeli będzie rosła. A najbardziej powinni chcieć tego rządzący. W końcu od absurdalnie drogiego samochodu jest odprowadzany absurdalnie wysoki podatek.