Czy kroje i kolory zaczerpnięte z szaf pensjonarek, księżniczek Disneya i nastolatek z amerykańskich filmów są manifestacją niechęci do biurowego dress code’u? A może raczej rodzajem wabika leżącym na antypodach głębokich dekoltów i pończoch. Być może to po prostu próba zabawy modą, do której nieustannie zachęcają kobiece magazyny?
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Relacja z premiery sezonu. Naczelna powiernica wszystkich celebrytek w pastelowej stylizacji „na podduszonego kanarka” dopełnionej frywolnym końskim ogonem, zadaje rozmówcom pytania równie infantylne, co barwa jej głosu.
Niezależnie od tego, co kryje się za tiulami, kokardami i cekinami, wzrost ich popularności trudno przeoczyć. Scenki rodzajowe z kobietami ubranymi w rzeczy wyglądające jak kolekcja XXL ze Smyka nie stanowią już wcale kuriozum.
Wzruszona solenizantka przymierza prezent od przyjaciółek, bransoletkę z zawieszkami – jest serduszko, babeczka nadziewana cyrkoniami, czterolistna koniczyna. I cyfra. 35.
Look book młodej, polskiej marki. Mieszkanie w paryskim stylu, stonowane kolory. Krótkie spódniczki, bufiaste rękawki, pod szyją koronkowe kołnierzyki albo falbanki. „Kobiecość i klasa na co dzień” głosi zdawkowy opis.
„Zabawa stylem” to urocze wyrażenie ukute na łamach magazynów kobiecych. Implikuje, że ta cała moda, rzeczy straszne i piękne, które oglądamy na zdjęciach z wybiegów, to żadna surowa mentorka czy rozkapryszona kochanka, ale raczej BFF i córka sąsiadów, z którą można pograć w berka (gonisz!). Tymczasem z zabawą stylem jest raczej jak z wyprowadzaniem psa na spacer – jeśli ciągnie cię w rewiry, w których nie planowałaś wylądować, to nie jest to dobry układ.
Różnicę pięknie obrazują dwie chyba najbardziej charakterystyczne kobiece bohaterki popkultury przełomu XX i XXI wieku – Carrie Bradshaw i Bridget Jones. Amerykanka z gracją broniła nawet najbardziej kuriozalne stylistyczne szaleństwa, podczas gdy Bridget miewała problemy ze zrozumieniem konsekwencji swoich chybionych modowych wyborów. Chodzi tu nie tylko o świadomości mody, ale i własnej kobiecości.
Zdaje się, że część kobiet do „zabawy modą” podchodzi zbyt dosłownie, kojarząc ją z placem zabaw i przedszkolem. Takie podejście w kilku ostatnich sezonach pozornie uprawomocnili też sami projektanci, na czele z pastiszowym Moschino, bajkowo-księżniczkowymi kolekcjami haute couture Diora, ale też markami takimi jak Gucci (wielkie różowe futro z kolekcji pre-fall 2016!).
Róż z mebelków w domkach dla lalek, w sieci nazywany roboczo „tumblr pink” został (pod zmienioną nazwą) ogłoszony przez Pantone kolorem ubiegłego roku w duecie ze złamanym pastelowym błękitem – serenity. TEN odcień różu trafił na okładkę Biblii hipsterów, duńskiego magazynu slow-lifestyle’owego „Kinfolk” i na opakowania marki równie kultowej, alternatywnej i skandynawskiej – Acne Studios.
Tiule, falbanki i pastelowe odcienie są dla przeciętnej kobiety o wiele bardziej przystępnym trendem niż klapki z futerkiem czy kabaretki z ogromnymi oczkami. Budzą przyjemne skojarzenia z dzieciństwem, no i w końcu kiedyś je już nosiłyśmy, więc można powiedzieć, że mamy niejakie doświadczenie. Sylizacje księżniczkoseksualnych mają często to do siebie, że z niewinnego puszczenia oka stają się regularnymi zestawami na kinderbal. Jak w przypadku Agnieszki Jastrzębskiej, najlepszej przyjaciółki wszystkich celebrytek, która płynnie przechodzi od kostiumu Odetty-księżniczki łabędzi do stroju żony ze Stepford.
W pracy z jednej strony boimy się, że zostaniemy posądzone o jakże niestosowny flirt ze współpracownikami, a z drugiej nie chcemy wydać się zimne i „zbyt” ambitne. Świadomie bardziej lub mniej infantylizujemy się, żeby zyskać sympatię. Tylko prawdziwi szubrawcy są niemili dla grzecznych dziewczynek w stylizacjach „ja tak tu tylko stoję w kusej liliowej marynarce i czekam, aż ktoś mi pomoże”.
Nie od dziś wiadomo, że Polkom brakuje w doborze garderoby pewnej dozy nonszalancji. Zdają sobie z tego sprawę i same zainteresowane, które rzucają się na każdą publikację mającą rzekomo wyjawiać sekrety niewymuszonego szyku paryżanek. Patrząc na to, jak ubierają się rodzime ulice dużych miast, można by pokusić się o twierdzenie, że Polki kobieco zaczynają czuć się dopiero, kiedy zarzucą na grzbiet i okolice cały rynsztunek fatałaszków wymownie kobiecych.
W sukurs stylistyce księżniczki po 30. przychodzą różowe szminki, ozdobne gumki do włosów, wzorzyste sukienki i stereotypowo kobiece kolory. Styl podstarzałej Lolity, który zbierze pomruki uznania w każdym urzędzie skarbowym i pokoju nauczycielskim są ubrania działającego od 2009 roku marki Mohito. Elegancja wyższych sfer 89,99 PLN, złote plakietki z nazwą marki i nawet najprostsza bluzka obowiązkowo upstrzone ozdobnym suwakiem czy koronką. Największym stylistycznym szaleństwem ultrakobiecej kobiety jest zestawienie sukienki na wieczór z jeansową kurtką.
Od najmłodszych lat dziewczynki otacza się w naszej kulturze wizerunkami księżniczek. To o księżniczkach czytamy pierwsze książki i oglądamy pierwsze filmy. Kolorujemy ich stroje i na ich modłę przebieramy lalkę Barbie z kitla pediatry czy pani weterynarz. Wszystkie popularne bohaterki dla dziewczynek obracają się wokół tego schematu stylistycznego, nawet jeśli korony zastępują w ich przypadku baletki czy różdżka. Jeśli dziewczynka ma szczęście (lub pecha - w zależności od interpretacji) zostaje także księżniczką mamusi/tatusia lub obojga rodziców, nieustannie chwaloną i przyodziewaną jak syntetyczny pączek róży. Nie trudno znaleźć reminiscencje tych wzorów w popkulturze, gdzie roi się od wokalistek obwołujących się królowymi (nie szukając daleko Doda, która nigdy nie porzuciła ostatecznie estetyki zarezerwowanej dla "najukochańszych córeczek").
Być może w dorosłym życiu infantylne elementy pełnią nie do końca uświadomioną rolę talizmanów. Księżniczce nic się przecież nie może stać, w końcu wiadomo, że pisany jest jej książę na białym koniu i "długo i szczęśliwie". No i z pewnością łatwiej zaopiekować się postacią 30-letniej wróżki z brokatowym szaliczkiem i białym kotkiem, która wydaje się do opieki stworzona o wiele bardziej niż kobieta w wełnianej marynarce i sznurowanych butach.
W wydanym w 1980 roku bestsellerowym poradniku "Woman: dress for success" John Molloy pouczał kobiety, które zaczęły obejmować stanowiska kierownicze, jak budować styl w miejscu pracy tak, aby budzić respekt współpracowników, ale zachować kobiecość. Styl zyskał miano power dressingu, jednak wraz z rosnącą popularnością zaczęło towarzyszyć mu osobliwe odium. Dobrze skrojone kobiece spodnie i marynarka stały się uniformem kojarzonym w pierwszej kolejności nie z kobietą-profesjonalistką, ale z figurą „korposuki”. Kapitalistycznego wcielenia femme fatale, która tym razem miała niszczyć mężczyzn nie za pomocą mrocznego seksualnego żywiołu, ale robotycznej (a więc nieludzkiej) bezwzględności i opanowania.
Polski dress code pracownic biurowych utknął gdzieś w pół drogi między sekretarką Dona Drapera, a Panią Prezes, kreaturą, która już z łona matki wyszła na 12-centymetrowej szpilce i w szytym na miarę spodnium. Kobieco znaczy tu to samo, co „tylko dla kobiet”, każde ubranie powinno więc przypominać, że oto mamy do czynienia z kobietą. Ponieważ podkreślanie seksualność nie uchodzi w miejscu pracy, wiele kobiet robi stylistyczną woltę i wycofuje się rakiem do podstawówki. Do ubrań tej grupy wiekowej nawiązują też materiały i kolorystyka. W porannym tramwaju przecinającym Domaniewską pełno jest legginsów przeszywanych w kant, bluzek w kokardki i zebry czy bawełnianych kobaltowych marynarek.
Po drugiej stronie barykady sytuuje się styl dorosłej pensjonarski z silnym przesterem w stronę „przyszła żona bussinessmana z Konstancina”. Wełniane sukienki pod szyję, które przy siadaniu ponętnie podjeżdżają do pasa czy gorsy pełne zaszewek i kokard, które równie dobrze sprawdzą się przy stole konferencyjnym, co na tle marmurowego kominka. Nawiązania do stylistyki mundurków szkolnych z zawoalowanym seksualnym podtekstem nie są bynajmniej znakiem naszych czasów. W 1900 ukazała się powieść Colette „Klaudyna w szkole” opisująca perypetie nad wyraz dojrzałej 15-latki. Książka wywołała skandal, a w Paryżu zapanowała moda na suknie z kołnierzykami charakterystycznymi dla ówczesnych uczennic.
Krzywym zwierciadłem, w którym odbijały się wybory stylistyczne Polek był TVN-owski serial „Brzydula Ula”. Styl bohaterek został przejaskrawiony, żeby podkreślić ich charaktery, a przy okazji złośliwie sportretowały kilka typowych biurowych stylistyk. Narzeczona głównego bohatera, granego przez Filipa Bobka, to świetnie ubrana „korposuka”, perfekcja jej stylizacji i fryzury, miała, zdaje się oddawać jej zimno i bezwzględność. Paradująca w niemodnych, deformujących sylwetkę krojach Brzydula Ula to z kolei współczesne brzydkie kaczątko, niosące przydatny w socjalizacji 4-latków przekaz „liczy się wnętrze”.
Popisem stylistycznej maestrii jest jednak postać grana przez Małgorzatę Sochę. Styl Violi to podniesiona do potęgi kwintesencja biurowego bezguścia. Z jednej strony nastoletnie wzory i kolory, z drugiej nachalnie manifestowana kobiecość z całym swoim nadmiarem – frywolne loczki, talia nie do przeoczenia, obowiązkowe szpilki. To wyobrażenie o tym, jak powinna wyglądać stylizacja do pracy zrodzone pod wpływem przeceny w New Looku i serialu „Moda na sukces”. W końcu Brooke musiała jednocześnie odbijać Ridge’a kolejnym podstępnym wywłokom i pracować nad innowacyjnym materiałem – przeciwdeszczowym i idealnym na wieczór).
Towarzysząca nam od pampersa do pampersa moda jest produktem w pierwszej kolejności wyobrażeniowym, który trafnie punktuje ludowe porzekadło „jak cię widzą, tak cię piszą”. Często zapominamy jednak, że strój jest w takim samym stopniu prywatny, co publiczny i związane z nim fantazje czasem lepiej realizować w domu.
To, co uważasz za niewinną zabawę modą, może sprawiać, że zamiast poważnej współpracownicy jesteś odbierana jako ktoś, kto potrzebuje opieki. I choć PRL-owskie dzieciństwo sprawiło, że zamiast za księżniczkę przebierałaś się na bal karnawałowy za jemiołuszkę, kupienie skrzącej się od stóp do głów kreacji weselnej z koronkowym gorsetem najczęściej nie jest najlepszym pomysłem. "Fakeit till you become it" działa być może w budowaniu pewności siebie czy asertywności, ale nie sprawi, że mężczyźni czy współpracownicy zaczną cię traktować inaczej, niż z politowaniem. Nie podnoś ręki na swoje wewnętrzne dziecko, po prostu znajdź mu szybko jakąś wewnętrzną agencję adopcyjną.