Po trzęsieniu ziemi, kiedy część budynków rozpada się w drobny mak, a część pozostaje w całości, konstruktorzy analizują co spowodowało różne reakcje na te same wstrząsy. Katastrofa motywuje do nauki. Dlaczego zatem my, po emocjonalnym trzęsieniu ziemi, czyli np. rozpadzie wieloletniego związku, nie mielibyśmy się przyjrzeć zgliszczom, zamiast wpadać w głęboką rozpacz? Skąd bierze się poczucie wielkiej pustki po rozstaniu? Dlaczego jedni w tych okolicznościach na nowo poznają siebie, a inni miesiącami nie mogą się otrząsnąć? Czy aby na pewno decyduje o tym siła uczucia?
O to i wiele innych kwestii związanych z zakończeniem wieloletniego związku pytamy Mieczysława Jaskulskiego, psychoterapeutę Laboratorium Psychoedukacji.
Dlaczego tak często nam się wydaje, że bez tej drugiej osoby rozpadnie się świat?
Najprawdopodobniej dlatego, że jesteśmy bardzo zakochani.
Ale czasem jest tak, że miłość się kończy, a świat po rozstaniu i tak się rozpada.
Nic dziwnego, budowaliśmy przez lata na wspólnych fundamentach, a teraz nagle ktoś zabrał swoje cegły i budowla stoi w ruinie.
Co robić?
Odbudowywać.
No ale brakuje nam przecież cegieł.
To poczekać, pomyśleć co można zbudować z tego, co mamy i brać się do roboty.
Czyli ta pustka po stracie to normalna sprawa?
Absolutnie.
Słyszałam kiedyś, że rozstanie po wieloletnim związku to stan porównywalny do żałoby.
To słuszny przykład. Może i ta osoba nie umiera, ale odchodzi, znika. Dla naszej emocjonalności nie jest ważny powód zniknięcia, lecz sam fakt. Po wielu wspólnych latach siłą rzeczy nasz partner, choć niespokrewniony z nami, staje się częścią nas i naszego świata.
Co to znaczy, że staje się częścią nas?
Wpływa na to, jak żyjemy, co myślimy, jakie podejmujemy decyzje. Można porównać to do wychowywania młodych jednego gatunku przez rodziców innego gatunku. Księga Dżungli o tym była – ludzkie dziecko musiało stać się trochę wilkiem, żeby przeżyć. Tak samo jest w związku – żeby przetrwać razem trzeba się dopasować i nie mam tu na myśli wypracowywania kompromisów, lecz dopasowanie, które dzieje się poza naszą świadomością.
W przytoczonym przez pana przykładzie słabszy dopasowuje się do silniejszego. Czy w związkach jest tak samo?
I tak, i nie. Jeśli związek tworzą ludzie dojrzali i zrównoważeni, którzy nie mają wobec siebie intencji innych niż stworzenie udanego związku, to ta wymiana jest raczej sprawiedliwa – nie będzie lidera, który będzie ciągnął za sobą słabszego, ani manipulanta, który będzie próbował ukształtować sobie partnera na własne potrzeby. Choć faktycznie niektórzy wiążą się by móc dominować, a inni, by być poniżanym. Jedni chcą ulepić sobie partnera idealnego jak z gliny, więc zachowują się opresyjnie, a inni wchodzą w związek z poczuciem otwartości na drugą osobę. Chcą ją poznać i potrafią zaakceptować taką, jaka jest. Czasem te dwie rzeczy się ze sobą łączą i wydaje nam się, że akceptujemy drugą osobę, widzimy ją jako idealną, a tak naprawdę intuicja podpowiada nam, że jest słabsza, że można ją "podciągnąć" pod siebie i dlatego wydaje nam się, że taka z nas dobrana para. Wszystko zatem zależy od naszych potrzeb, poziomu naszej samoświadomości i od tego, na co się godzimy.
Czym jest zatem dobry związek?
To relacja, która nas wzbogaca. Brzmi górnolotnie, ale tak naprawdę chodzi po prostu o wymianę wartości. Dawanie i branie, które powoduje, że wciąż możemy uczyć się czegoś nowego i mamy z tego radość, rozwijamy się, idziemy w górę.
Czego na przykład możemy nauczyć się od partnera?
Wszystkiego! Jeśli sami jesteśmy pesymistami, a nasz partner patrzy na świat przez różowe okulary nawet jeśli nie nauczymy się myśleć tak jak on, to siłą rzeczy spojrzymy na świat zawsze nie tylko z własnej perspektywy. Dzięki temu zobaczymy więcej. Możemy się też uczyć rzeczy bardzo praktycznych. Jeśli sami jesteśmy niezorganizowani albo mamy kłopoty z samodyscypliną, a nasz partner ma jakieś swoje patenty na takie problemy, możemy je po po prostu podpatrzeć.
Co zatem ze zmianami, o których wspomniał pan na początku, czyli zmianami poza naszą świadomością?
Branie od drugiego człowieka nie zawsze musi mieć wymiar racjonalnej oceny sytuacji i decydowania, co brać, a co dawać. Powiem więcej – rzadko się tak zdarza by proces wymiany, o którym wspomniałem był uświadomiony. Zazwyczaj dzieje się to w ten sposób, że obserwujemy kogoś tak długo, że po prostu pewne zachowania stają się naszymi. Stają się jakby niewidzialną normą, zasadą, której nikt nie ustalał, naturalną koleją rzeczy.
Czyli jeśli chcemy np. nauczyć naszego partnera dobrze gospodarować pieniędzmi, wystarczy, że same będziemy to robić?
Tak, to trochę taka działalność podziemna (śmiech). I trochę tak jak z dziećmi – nie robią tego, co im mówimy, lecz to, co robimy sami. W jednym i w drugim przypadku chodzi o to, że swoim zachowaniem ustalamy pewne normy. Na przykład w kwestii sprzątania – jeśli on zostawia po sobie w łazience bałagan, a ona nie i nie będzie też po nim tego bałaganu sprzątała, w końcu wymusi sprzątanie po sobie, bo przez lata wypracuje zasadę i normę jednocześnie – w łazience zawsze jest czysto, bo każdy sprząta po sobie.
No tak, powszechnie wiadomo, że zrzędzenie, prośby i awantury nic w tej kwestii nie zmieniają.
Nic dziwnego. Dla kogoś, kto dostaje po głowie za coś, co jest dla niego normalne, takie awantury i wymagania są niesprawiedliwe i nieludzkie.
Trzeba z normalnego zrobić nienormalne drogą bezkrwawej rewolucji?
Życie i historia pokazują, że to najskuteczniejsze rozwiązanie (śmiech). Objawem nieuświadomionego wpływu, jaki ma na nas osoba, z którą żyjemy, jest też np. to, że zaczynamy mówić podobnym tonem czy używać tych samych zwrotów. To zupełnie normalne. Czasem bywa nawet tak, że krótka znajomość z kimś poskutkuje "kradzieżą" konkretnego zachowania, np. sposobu gestykulacji. Wówczas paradoksalnie część tej osoby zostaje z nami dłużej niż trwa nasza znajomość, a po latach zachowanie to staje się bardziej nasze niż czyjeś. Generalnie,nasze zachowanie nigdy nie będzie tylko nasze. To miks czyichś gestów i zachowań, które podpatrujemy i podobieramy od innych, oraz tych tylko naszych. Indywidualizm w tym wypadku to sposób doboru poszczególnych elementów. Zupełnie jak w sztuce – w każdym obrazie widać wpływy wielkich prekursorów gatunku, ale też twórców mało znanych. Mimo że to zestaw inspiracji, jest to dzieło nowe i oryginalne, autorskie.
Ale w sztuce są też kopiści.
A tak, i w życiu też. Skłonności do tego typu przywłaszczania sobie cudzych zachowań mają przede wszystkim osoby, które w dzieciństwie chwalone były nie za to, co wymyśliły samodzielnie, lecz za to jak naśladowały rodziców. I niestety – kopiści, choćby byli obłędnie utalentowani, nie wnoszą nowej jakości i dla historii sztuki nie znaczą wiele. Podobnie w życiu – takie osoby próbują podrobić czyjąś historię i przypisać sobie, zatracając w tym resztki własnej osobowości.
Jak zatem ocenić czy dajemy sobie wzajemnie po równo? Czy ta wymiana jest uczciwa? Bo skoro odbywa się w dużej mierze na poziomie nieświadomości to nie da się tego rozpisać w tabelce i podliczyć punkty...
Można wykonać pewne ćwiczenie. Polega ono na tym, że siadamy do siebie plecami i opieramy się o siebie na tyle mocno, by było nam wygodnie. Już na tym etapie będziemy mogli wyciągnąć wnioski – jeśli nasz partner opiera się na nas za mocno, odczujemy jego ciężar, jeśli nie opiera się wcale, to spowoduje, że zaczniemy mieć wątpliwości czy w związku z tym my możemy oprzeć się o niego. W ćwiczeniu tym można iść o krok dalej – kiedy siedzimy, opieramy się i nam wygodnie, jedna osoba nagle się usuwa. Reakcja tej drugiej pokazuje czy bez podparcia straci równowagę całkowicie czy tylko się zachwieje. Wszystkie te reakcje należy oczywiście traktować metaforycznie – reakcje i ruchy ciała są reakcjami duszy, czyli brak równowagi po usunięciu się partnera należy rozumieć jak brak równowagi emocjonalnej w sytuacji, gdy naszego partnera zabraknie itd.
To jakie zachowanie ciał wskazuje na związek idealny?
Zachwiania są oczywiście normalne, jednak nie powinny być duże. Partnerzy nie powinni opierając się o siebie czuć zbyt dużego lub małego ciężaru. Powinien być odczuwalny, lecz nie powinien powodować dyskomfortu.
A co zrobić, jeśli się wywróciliśmy?
Zastanowić się nad tym, dlaczego aż tak bardzo swój los pokładamy w cudzych rękach. Z kolei jeśli w ogóle nie mieliśmy ochoty się opierać o partnera powinniśmy pomyśleć o bliskości, czy nie mamy z nią problemu, oraz o zaufaniu. Niestety taka postawa wskazuje na jego brak lub po prostu na pełną samowystarczalność, która w związku też nie jest normalna.
Jak to? A co z teoriami, które mówią dbaj o związek, dbając o siebie, zachowaj dystans i swoją przestrzeń itd.?
Zgadzam się z nimi w stu procentach, jednak należy pamiętać, że gdybyśmy byli całkowicie emocjonalnie suwerenni, absolutnie samowystarczalni to nie wiązalibyśmy się z nikim. Bo i po co? Są rzeczy, których nie damy sobie sami, a możemy je dostać od drugiego człowieka. To chociażby uwaga, poświęcony czas, czy wszystko to, czego możemy się od swojego partnera nauczyć.
Wszystkie te rzeczy możemy przecież dać sobie sami...
Ale to nie będzie to samo z definicji – dostajemy coś od kogoś, w wyniku czyjejś intencji, czyjegoś gestu, czyjejś emocji, nie naszej i to już zmienia charakter tych "prezentów". Gdybyśmy wszystko mogli dać sobie sami nie istniałoby zjawisko samotności.
Czyli jeśli jesteśmy w związku absolutnie samowystarczalni, jesteśmy w nim samotni?
Tak, mamy prawo się tak czuć i to po dwóch stronach – osoba absolutnie samowystarczalna może czuć się samotna, i ta druga, która będzie tą samowystarczalność widzieć. Żeby być razem musimy być sobie potrzebni.
To te potrzeby decydują jak bardzo się o siebie opieramy?
Dokładnie tak. I czy w ogóle jesteśmy razem. Związek trwa nie tak długo, jak trwa uczucie, tylko tak długo, jak jesteśmy sobie potrzebni. W każdym sensie. Jeśli wywróciliśmy się podczas eksperymentu z opieraniem się o partnera, tzn. że powinniśmy popracować trochę nad swoimi potrzebami, w większym stopniu zaspokajać je we własnym zakresie, przyjrzeć się, które z nich wykraczają poza pakiet potrzeb, które partner w zdrowym związku zaspokajać powinien.
Poda pan jakiś przykład?
Chociażby nasze poczucie własnej wartości nie powinno być uzależnione od tej drugiej połówki. W przeciwnym razie jeśli przyjdzie nam się kiedyś rozstać, odbudowywanie siebie i swojego życia na nowo będzie znacznie trudniejsze. Generalnie zawsze powinniśmy być przygotowani na to, że kiedyś zostaniemy sami.
Trudno jest mi sobie wyobrazić, że zakochani pragmatycznie przygotowują się na rozstanie skoro żadne z nich nawet o tym nie myśli...
Bo nie chodzi o myślenie w stylu "to ja teraz się trochę uniezależnienię, żeby mnie w razie czego bolało mniej". Chodzi o dbałość o swoją higienę psychiczną – "uwieszanie się" na partnerze nie jest dobre ani dla nas samych, ani dla związku. Pokutuje zasada, którą sama pani wcześniej przytoczyła – dbasz o siebie, dbasz o związek. Zachowywanie równowagi w realizowaniu potrzeb swoich i partnera jest jak rozsądne inwestowanie pieniędzy. Jeśli włożymy wszystkie oszczędności w nową inwestycję, której losów nie jesteśmy pewni, ale chcemy ryzykować, bo na pierwszy rzut oka wygląda na spełnienie naszych marzeń, jest spora szansa, że zbankrutujemy. Jeśli natomiast będziemy inwestować rozsądnie, obserwując sytuację, nawet jeśli coś pójdzie nie po naszej myśli, nie runie cała konstrukcja, coś dla siebie nam jeszcze zostanie. Będziemy bardzo cierpieć z powodu zawiedzionych nadziei, dokładnie tak samo jak w przypadku gdybyśmy zainwestowali wszystko. Jednak zostanie nam część naszych aktywów i będzie nas stać, by zafundować sobie coś na pocieszenie.
Czyli poczucie, że świat się zawalił, a my przestajemy istnieć po rozstaniu jest winą źle ulokowanych potrzeb?
Tak. Kiedy myślimy: zniszczył mnie, wykorzystał i oszukał, szukamy poza sobą winowajcy swojego fatalnego stanu psychicznego. A za niego jesteśmy zawsze odpowiedzialni my sami. Oczywiście, że ktoś może nas skrzywdzić, jednak fakt, że nie możemy się podnieść po silnym ciosie nie jest winą tego, kto go zadał. Jak w boksie – nokaut z jednej strony jest świadectwem siły przeciwnika, z drugiej nieprzygotowaniem znokautowanego. Podkreślam – nie można zniszczyć czyjejś osobowości porzucając go. Jeśli tak się stało, znaczy, że osobowość ta wybudowana była na fundamentach z cudzych cegieł. Dlatego cała jest w ruinie.
W którym kierunku zatem skierować myśli, kiedy jednak okazuje się, że jesteśmy w ruinie i źle ulokowaliśmy potrzeby?
Krajobraz po katastrofie to właściwie jedyna okazja, by zbadać jej przyczyny. I na tym bym się skupił – na obserwowaniu siebie, swoich reakcji i uczuć, oraz próbie interpretowania ich.
Czasem bywa tak, że porzuceni zaczynamy zachowywać się zupełnie inaczej niż do tej pory. Nie mówię tylko o jednorazowych reakcjach odreagowania, np. w postaci rozwiązłości seksualnej po latach wierności i kiepskiego seksu, ale również o długofalowej zmianie konkretnych cech charakteru. Znam przypadek dziewczyny, która przez kilkanaście lat swojego związku była osobą nerwową i niecierpliwą, a po rozstaniu, gdy doszła do siebie okazało się, że ma w sobie pokłady cierpliwości i łagodności. Co to może oznaczać?
Może coś w jej partnerze ją podświadomie denerwowało? Nie wyładowywała się na nim, tylko złość wychodziła w formie permanentnego zniecierpliwienia?
Od czego to zależy?
Od poziomu toksyczności relacji. Jeśli dzieje się w niej coś dla nas niedobrego, czego nie dostrzegamy na pierwszy rzut oka, to objawia się właśnie tego typu zmianami. A po rozstaniu czujemy ulgę, życie nam się nagle prostuje, a my nie rozumiemy dlaczego, bo nadal nie uświadamiamy sobie, jak bardzo był to toksyczny związek.
Czyli dobry związek wyciąga z nas to, co najlepsze, a toksyczny ujawnia mroczną stronę naszego charakteru?
Powiedziałbym raczej, że toksyczny związek blokuje możliwość sięgania do swoich naturalnych zasobów pozytywnej energii, dobra i siły. Krajobraz po katastrofie, jaką jest każde rozstanie pokazuje jaki ten związek był, dlatego tak bardzo zachęcam, by się w okolicznościach dramatu bacznie sobie przyglądać. Nie oceniać siebie, nie diagnozować, tylko patrzeć i dać prawo do odczuwania wszystkich emocji, jakie nam się naturalnie nasuną. Emocje to drogowskazy, które pokazują nam prawdę o nas samych, o naszych wartościach, o których często zapominamy, lub je gubimy. Dzięki tym obserwacjom nawet najbardziej bolesną porażkę można przeanalizować i przełożyć na bardzo cenne wnioski dla siebie. Wówczas porażka staje się sukcesem, a to najmądrzejsze, co możemy z nią w życiu zrobić.
Napisz do autorki: ewa.bukowiecka-janik@natemat.pl