Patrzysz na ten samochodzik i widzisz rasowy hot hatch, gotowy do pożerania kolejnych metrów asfaltu. Po włączeniu silnika okazuje się jednak, że nowe Kia Picanto to "tradycyjny" i łagodny miejski maluch. Jest za to świetnie wyposażone, ma dobrą cenę i doskonale wywiązuje się ze swoich obowiązków.
To zupełna nowość na rynku. Kia Picanto trzeciej generacji powinna pojawiać się w salonach koreańskiej marki właśnie teraz, jak to czytacie. I ostrzegam: pierwsze spotkanie z tym autkiem może być dość szokujące. Bo o ile wersja "cywilna" wygląda jeszcze dość normalnie, w pewnym sensie zgodnie z dwiema poprzednimi generacjami auta, o tyle topowa wersja GT-line to pełen odjazd.
Tego samochodu zdecydowanie nie da się pomylić z żadnym innym w tym segmencie. Podwójny wydech, duże felgi, krzykliwe czerwone akcenty, sportowa kierownica, duży i szeroki grill. Wszystko zgodnie z mimo wszystko sportowym rodowodem autka. Aż żal, że samochód nie jest dostępny z żadnym mocnym silnikiem. Ale o tym później. Także standardowa wersja nadwozia urzeka, choć jest bardziej "wygładzona". Z pewnością przypadnie do gustu paniom, a według danych Koreańczyków to one najczęściej kupują to autko. Aha – zapomnijcie o wersji trzydrzwiowej. Mało kto ją kupował, więc zrezygnowano z niej. Od dziś Picanto ma zawsze pięcioro drzwi.
Wygląd zewnętrzny to jednak tylko połowa sukcesu. Równie dobrze podobne efekty można osiągnąć dzięki większemu liftingowi. Ogrom zmian, które nam zaserwowano w trzeciej generacji Picanto, widać dopiero wewnątrz. Producenci postawili sobie bowiem za punkt honoru, żeby ich nowe dzieło zdecydowanie wyróżniało się w segmencie A.
Mamy więc największy w klasie bagażnik, którego pojemność bez składania tylnej (i dzielonej) kanapy to 255 litrów. To najlepszy wynik w klasie. Po złożeniu kanapy jest płasko, a pojemność rośnie do także rekordowych 1010 litrów. Na niesamowicie wygodnym fotelu (dla odmiany zagłówki są tak twarde, że można nimi rozbijać szyby jak cegłami) mamy pełen ogląd na nową deskę rozdzielczą. Tę odrobinę "podcięto" względem poprzednika, aby było więcej miejsca na nogi. W aucie zresztą w ogóle jest więcej miejsca – nowe Picanto, choć nie urosło, ma nieco poszerzony rozstaw osi. W efekcie jak na tak mały samochód jest naprawdę przestronnie i w środku, i na zewnątrz.
Punktem centralnym auta jest siedmiocalowy ekran, który umieszczono na środku deski rozdzielczej. Możliwości, które nam daje, jest całkiem sporo. Jest więc nawigacja, kamera cofania, możemy sparować telefon, ekran współpracuje z Android Auto czy Apple CarPlay. Czyli mamy wszystko, czego potrzebujemy do komfortowej jazdy po mieście. No i jest podłokietnik, który znacząco na ten komfort wpływa – taka prosta sprawa, a w miejskich maluchach zdecydowano się na niego dopiero pierwszy taki raz. Duży plus dla Kia.
A jak to jeździ? Jeździ jak typowy miejski maluch. Choć auto swoim wyglądem sugeruje, że jest gotowe do ośmieszania większych braci, to wciąż przede wszystkim środek lokomocji z punktu A do punktu B. Podstawowy, trzycylindrowy benzyniak o mocy 67 KM po prostu… jedzie. Brzmi jakby mu stukały panewki, ale taki urok jazdy bez czwartego "gara". W dużych polskich miastach, gdzie kierowcy mają tendencję do jechania z nadmierną prędkością, może być zbyt ociężały. Drugi motor, 1.2, jest oczywiście mocniejszy. 84 konie mechaniczne już całkiem sprawnie rozpędzają nowe Picanto. Obie jednostki współpracują z pięciobiegową manualną skrzynią, której nic nie można zarzucić. Dostępny ma być także automat, ale nie miałem okazji go przetestować. Kia zapowiada także jeszcze jeden silnik: litrowy, ale uturbiony, o mocy równych 100 koni mechanicznych. Na razie nie wiadomo, czy będzie dostępny w Polsce.
I jak już się uda wam rozpędzić, to pamiętajcie, że zawieszenie jest miękkie. Fakt: dobrze sprawdza się w mieście, zapewnia wysoki komfort jazdy w wąskich, czasami dziurawych uliczkach. W gęsto zabudowanej Barcelonie, gdzie testowałem auto, Picanto można było wcisnąć w każdą dziurę. Gorzej, jeśli wyjedziecie poza miasto. Przy większych prędkościach na poprzecznych nierównościach auto naprawdę buja. Nic przyjemnego.
Pozostaje jeszcze kwestia spalania. Producent deklaruje, że oba silniki zadowolą się mniej niż pięcioma litrami bezołowiowej na setkę. W czasie niezbyt długich jazd testowych auta nie oszczędzałem, to fakt, ale bez problemu wykręciłem ponad siedmiolitrowy wynik. Na wyciąganie wniosków jednak jeszcze przyjdzie czas.
Miłą niespodzianką jest za to cena auta. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że samochód jest… drogi. Najmniej nowe Picanto kosztuje 40 tysięcy złotych (no, bez dziesięciu złotych). Bazowe wersje konkurentów są sporo tańsze. Gdzie jest haczyk? W wyposażeniu. Koreańczycy zdecydowali się na pokerową zagrywkę i zrezygnowali z taniej bazowej wersji, w której nie ma praktycznie nic. Każde Picanto – nawet to za 40 tysięcy – ma elektrycznie sterowane przednie szyby, centralny zamek z alarmem, manualną klimatyzację, wielofunkcyjną kierownicę czy radio.
Gdyby dołożyć te elementy do aut konkurencji, nagle robi się sporo drożej. A przecież w autach do miasta cena jest niezwykle istotna.