Pamiętacie wieczory spędzone z babcią nad albumami pełnymi starych zdjęć? Czarno-białych, często z pofalowanymi brzegami? Albo niezwykłe opowieści dziadka z wakacji, których bohaterami byli wasi rodzice w wieku przedszkolnym? Magiczne to były czasy... Kiedy pieniądze na Gwiazdkę dostawało się zawsze wsunięte w czekoladę, a starsi sąsiedzi wchodzili do nas bez pukania, by podzielić się skarbami "prosto z działeczki".
Kiedy wspominamy naszych dziadków zawsze w pierwszej kolejności na myśl nasuwają nam się te ich zwyczaje, które nie przystają do współczesności. Które jako nastolatkowie uznawaliśmy za dziwne, a dziś wspominamy je z sentymentem, bo to właśnie te przeurocze "dziwactwa" tworzyły świat naszego dzieciństwa. Zebraliśmy 7 zwyczajów naszych dziadków i znajomych seniorów, które pełne są magii, a niekontynuowane, niestety odejdą razem z nimi.
Dokarmianie ptaków dziadka Janka
Już od pierwszych chwil wizyty w mieszkaniu dziadka Janka wiadomo, że lubi przyrodę. Na oknie całe mnóstwo paprotek i fikusów, na półkach równo poukładane książki – od atlasu ptaków polskich po "ABC działkowca". Jest nawet zegar z kukułką, a na ścianie wiszą oprawione trzy stare ryciny przedstawiające (chyba) sikorki. Jednak kiedy spoglądam przez firankę i szybę zauważam coś więcej. Za oknem jest duży karmnik! - Dziadek cały czas dokarmia ptaki? - A jak można nie dokarmiać? - odpowiada ze zdziwieniem. - Przecież ptaki zimą mają tak samo mało pożywienia jak miały wiele dekad temu, w ich świecie niewiele się zmieniło – dodaje.
Okazuje się, że dziadek oprócz swojego karmnika ma kilka miejsc w mieście, które regularnie odwiedza i uzupełnia zapasy. - Wieszam słoninę, zostawiam ziarna tam gdzie wiem, że to ma sens. Gdzie większych ptaków jest mniej i te mniejsze mają szansę się najeść. Dokarmianie ptaków jest dla dziadka elementem jego rutyny, która dziś wydaje nam się albo zdziecinniała (instrukcje dokarmiania ptaków pamiętam tylko z elementarzy z pierwszych klas szkoły podstawowej), albo zbędna (z jakiegoś powodu zakładamy, że ponieważ nam się powodzi lepiej, to i dzikim zwierzętom żyje się łatwiej tylko ze względu na fakt, że mogą przylecieć do miasta...).
- To, że wiele ptaków żyje w mieście nie oznacza, że korzystają z jego wygód – dodaje z uśmiechem dziadek, zupełnie jakby czytał w moich myślach. - Właściwie jednym z najważniejszych miejskich przywilejów ptaków jest właśnie to, że ktoś im na zimę zbuduje karmnik i nasypie ziarna. Więc to robię, żeby się mogły sikorki i wróble cieszyć wielkomiejskim życiem – śmieje się. Dopijamy kawę-plujkę z bardzo cienkich szklanek w koszyczkach, zegar wybija, a raczej "kuka", południe. W mojej głowie rodzi się pytanie, które wypowiadam na głos – Ile jeszcze istnieje takich "dziadkowych" zwyczajów, które dziś wydają się nam-młodym przedziwne, a tak naprawdę są przecież bardzo mądre? - O-ho ho, całe mnóstwo – słyszę w odpowiedzi. Jedź do babci Zdziśki, ona na przykład to wszystkie listy, pocztówki i stare zdjęcia zbiera. Całe szuflady tego ma! Czuję się wystarczająco zachęcona. Jadę!
Pocztówki, listy i stare zdjęcia babci Zdziśki
- Był tu u nas przez chwilę nawet taki antykwariat na osiedlu, w którym oprócz książek i starych płyt można było kupić zwykłe zdjęcia nieznanych ludzi, nawet sprzed stu lat – mówi babcia, wyciągając z szafki dwa ciężkie, przekładane bibułą albumy fotograficzne. - Zdjęcia obcych ludzi? - pytam nie dowierzając. - Tak, zwykłe zdjęcia z wakacji czy ze spotkań przy stole, albo ze ślubu jakichś różnych, nieznanych osób. Przekopywałam te zdjęcia pasjami, nie mogłam się oderwać – opowiada babcia. Choć nie znalazłam na nich nikogo znajomego, to udało mi się trafić na kilka zdjęć z czasów wczesnego PRL-u, czyli zanim się tu przyprowadziłam, ulicy, na której mieszkam – dodaje podając mi dwa niemal identyczne zdjęcia zrujnowanych kamienic, które według mnie mogłyby obrazować każdą ulicę w którymkolwiek mieście w powojennej Polsce. - Skąd wiesz, że to Kączkowskiego? - dopytuję. - A zobacz - mówi babcia pokazując mi w tle dwa kominy. - To jest stara mleczarnia, tak wyglądała, ty jej nie możesz pamiętać, ale te kominy z tej perspektywy tylko z Kączkowskiego można było zobaczyć, bo inaczej to je las zasłaniał.
Nie mogę w to uwierzyć. Prawie 90-letnia babcia niczym Sherlock Holmes potrafi wnioskować ze starych niewyraźnych fotografii odtwarzając w ten sposób obrazy, których prawie nikt już nie pamięta... Zaczynamy przeglądać listy. Ponieważ babcia jest polonistką wiele z nich, jak stare księgi, zaczyna się pięknie wykaligrafowaną wielką literą. W niektórych kopertach są zasuszone kwiaty. - A tego nie mogę ci pokazać, bo to są listy, które sobie z dziadkiem pisaliśmy, jak wyjeżdżał – mówi wyraźnie zawstydzona. - Ale te sobie przejrzyj. Dostaję całe pudełko wyblakłych i czarno-białych pocztówek wysyłanych ze wszystkich możliwych okazji – Wielkiejnocy, Bożego Narodzenia, wakacji, wizyty w sanatorium, wycieczki szkolnej...
Przy okazji zdjęć i listów babcia zaczyna opowiadać. - Ooo na tych wakacjach na Węgrzech twój tata wpadł do fontanny, a tu jak byliśmy u cioci Wiesi krowy na łące pożarły mi suknię, a kąpałyśmy się z Wieśką w stawie i musiałam przez wieś do domu w samych majtkach wracać – opowiada zaśmiewając się do łez. Historie mnożą się, wraz z kolejnymi wspomnieniami wyciąganymi z pudełek w formie przepięknych archiwalnych obrazków i kartek. Te szuflady wypełnione babci życiem, epizodami i historiami, które są dla niej ważne mniej lub bardziej to jakby metafora jej pamięci, którą w symboliczny sposób przechowuje w materialnej formie. I właśnie dzięki temu wszystkie te obrazy, słowa i emocje wciąż z nią są, żywe i silne jakby zdarzyły się wczoraj.
Niedzielne butów pastowanie pana Gienia
- Wszystkie wspomnienia o moim ojcu stają się żywe, gdy tylko czuję zapach pasty do butów. Ale takiej prawdziwej, mocnej, czarnej – mówi pani Gosia, moja 56-letnia sąsiadka. - Przejdź się po klatce (mieszkamy w bloku – przyp. red.) i popytaj sąsiadów, każdy ci powie, że jak niedziela do południa to tylko kawa na schodach z moim ojcem. I wszyscy te buty pastowali razem z nim! Młodzi i starzy, siadali w domowych lumpach, brali buty i przed wyjściem do kościoła pucowali. A śmierdziało tą pastą! Aż mdliło – opowiada.
Rzeczywiście, wielu moich sąsiadów z rozrzewnieniem wspomina czasy, w których integracja sąsiedzka odbywała się na klatce schodowej. Pastowanie butów było w tym wszystkim zajęciem dodatkowym, właściwie tłem dla żartów, rozmów i plotek. Podobne sytuacje miały miejsce, co pamiętam również z własnego dzieciństwa, kiedy chodził ksiądz po kolędzie. - Wyglądało się przez drzwi, wyczekiwało siedząc na schodach i szeptem rozmawialiśmy, jakby ksiądz był jakąś płochliwą zwierzyną – śmieje się pani Gosia.
Okazuje się, że moi sąsiedzi przestali pastować jak tylko zmarł tato pani Gosi, czyli kilka lat temu, ale do tej pory kiedy czują jakiś chemiczny zapach schodzą się, żeby sobie pogadać. - Teraz przecież ten młody z pierwszego piętra jakieś rowery czy motory lakieruje w piwncy, to chociaż cuchnie jak nie wiem aż na czwartym piętrze, to z nim tam zawsze któryś sąsiad siedzi – mówi pani Gosia, a ja zaczynam rozumieć skąd ta bezdyskusyjna zgoda na regularne "zasmradzanie" klatki...
Kawa i napiwek dla listonosza
- Najbardziej lubię jak schodzą emerytury – opowiada pan Tomasz, listonosz na moim osiedlu. - Pani kochana, ja to w te dni wcześniej wychodzę i później wracam, bo u każdego, co emeryturę niosę, to kawę muszę wypić! - A napiwki pan dostaję? - pytam. - Ano jasna sprawa.
Goszczenie listonosza w dzień emerytury przypomina nieco przyjmowanie wspomnianego księdza po kolędzie. Emerytki w mojej okolicy pieką na ten dzień ciasto, czekają, mają posprzątane... - Bardzo to jest miłe i nie mówię tak, bo kasa dodatkowa, tylko to są jedyne osoby, które ze mną w pracy rozmawiają – opowiada pan Tomasz. Taki listonosz jak ja, co do kilkudziesięciu mieszkań puka, to wydawać by się mogło, na samotność nie narzeka. Co chwilę się z kimś spotyka, bo do kogoś do domu zagląda. A to mit, pani kochana. Ludzie to tylko gdzie parafkę złożyć pytają, czasem to nawet słowa z nikim nie zamienię, bo ci młodzi to traktują listonosza nie jak człowieka, tylko jakiegoś gołębia pocztowego – żali się.
Rzeczywiście, dopóki pan Tomasz nie zapytał mnie po co mi te wszystkie książki, kiedy któryś raz z rzędu musiał wnieść dla mnie paczkę z wydawnictwa na czwarte piętro po prostu zaczęliśmy rozmawiać i poznaliśmy się, nie mogłabym sobie przypomnieć jego twarzy. - Nic gorszego pani kochana, jak tylko ciągle widzieć ludzi i taki chłód od nich czuć. A jak coś niosę do którejś "swojej" emerytki to aż się cieszę, bo w końcu mogę się poczuć normalnie.
Pieniądze w czekoladzie i przepisy z "Naj" od babci Emilii
Zastanawialiście się dlaczego kiedyś prezenty pod choinką były jakby ładniejsze, bardziej kolorowe i intrygujące? Przecież nie chodzi tylko o to, że byliśmy dziećmi więc wspominamy to z rozrzewnieniem. Zawsze dostawało się i zabawki, i słodycze, i pieniądze, czyli właściwie tak jak dziś (tylko rodzaj zabawek się zmienił), a jednak odpakowywanie prezentów miało w sobie coś niezwykłego. Otóż jedną z magicznych sztuczek naszych babć i dziadków było wkładanie banknotów nie do oficjalnych kopert, lecz czekolad! - Taki prosty patent, a tyle radochy - mówi moja znajoma, 30-letnia Emilia. - Gdy byłam nastolatką cieszył mnie sam banknot, a dziś Święta osładza nie sam prezent, lecz właśnie ten gest, to "opakowanie". Automatycznie przywołuje dziecięce czasy! - dodaje.
A propos przywoływania przeszłości – Emilia odziedziczyła po babci gruby, 60-kartkowy zeszyt, który służy za książkę kucharską. Nie, nie ma w nim odręcznych notatek. To książka kucharska, której forma mogła zostać wymyślona wyłącznie w latach 90. w Polsce – kiedy internet nie był jeszcze powszechny, a polskie gospodynie zaczytywały się w "Naj" i "Pani domu". - Moja babcia wycinała co ciekawsze przepisy z prasy kolorowej i przyklejała je do kolejnych stron zeszytu tworząc w ten sposób unikalny zestaw receptur na każdą kieszeń. I przyznam szczerze, że sięgam do niego znacznie częściej niż po współczesne książki kucharskie czy blogi kulinarne. Nie ma tu żadnych trudno dostępnych i drogich składników! - mówi dziewczyna.
Skarby "prosto z działeczki"
- Dla Witusia jajeczka świeże przyniosłam i marchewki, prosto z działki – słyszę, zanim orientuję się, że ktoś bez pukania wszedł do mieszkania moich rodziców. Pani Kozłowska robi tak od lat. Witek to mój syn, ale tak samo postępowała, kiedy ja i mój brat byliśmy mali, a gdy chwilowo w domu moich rodziców zabrakło dzieci do karmienia, pani Kozłowska karmiła moich rodziców, przekazując na ręce mojej mamy świeży żurek i cudem zdobyty wiejski chleb.
Z dzieciństwa pamiętam też kalendarze adwentowe, które dostawaliśmy co roku od innej sąsiadki, pani Kalinowskiej. Niedostępne w latach 90. słodycze pani Kalinowska dostawała od swojej córki z Niemiec i w jej zamówieniu zawsze widniały dwa kalendarze specjalnie dla nas. Choć dostawaliśmy je do czasu wyprowadzki na studia, to w dzieciństwie czekaliśmy na nie zawsze z wielkim zniecierpliwieniem. Działało na nas odliczanie do Świąt w formie otwierania codziennie jednego okienka i zjadanie tylko jednej czekoladki. Jakoś lepiej smakowały niż dziś nawet cała tabliczka najdroższej czekolady...