Wzrost dochodów z VAT - rekordowy, takiego nigdy nie zanotował rząd PO. Deficyt budżetowy niższy o 20 miliardów i to w porównaniu z wynikiem za 2013 rok, kiedy Rostowski, Tusk i Komorowski dla ratowania budżetu musieli zagrabić nasze pieniądze z OFE. Właśnie dlatego rządowi opłacało się zatrudnić człowieka z korporacji. Tam nawet straty, długi potrafią przedstawić na prezentacjach jako drogę do sukcesu.
Wygląda na to, że minister finansów dokonał kolejnego cudu, który w dodatku potwierdziły niezależne instytucje. Główny Urząd Statystyczny dostarczył właśnie srogim księgowym w Brukseli tabelki finansowe polskiego rządu. Wynika z nich, że nasze państwo zakończyło 2016 rok najmniejszym deficytem od lat.
W 2016 roku rządzący politycy i samorządy wydali tylko o 44,7 miliarda złotych więcej niż wyniosły wpływy do budżetu. (tu przeczytacie że i to jest złe). Jednak na tle dokonań poprzedników okazali się niebywale powściągliwi. Wyniki ekipy PO za poprzednie lata to:
w 2013 roku: deficyt 68,1 mld
w 2014 roku: deficyt 59,9 mld
w 2015 roku: deficyt 46,1 mld
To jeszcze nie wszystko. Uniokraci nie mogą się do nas doczepić w żadnym punkcie, nawet do kosztownego programu Rodzina 500+, kupującego głosy wyborcze. Bo wskaźnik deficytu sektora rządowego i samorządowego do PKB wyniósł na koniec 2016 roku 2,4 proc. To kluczowa cyferka dla oceny stanu finansów rządów przygotowywanej przez Komisję Europejską. Ważne, że to mniej niż w wielu krajach, do których lubimy się porównywać: Słowacji, Hiszpanii, Portugalii, Francji. To oni muszą się tłumaczyć z rozrzutności przed Komisją Europejską.
Tyle pierwszego sukcesu. Bo jest też i drugi – rząd wygrywa wojnę z mafią niepłacącą podatku VAT, dużymi firmami, a nawet z drobnymi przedsiębiorcami, który także kombinują z odliczeniami. Ministerstwo Finansów podało niedawno, że w pierwszych miesiącach tego roku z podatku od towarów i usług VAT, zyskało o 9,6 mld zł więcej niż poprzednio. Wpłacona kwota - 33,5 mld zł, to aż o 40 procent więcej niż zdołali wycisnąć z podatników poprzednicy. Temu sukcesowi zadedykowały materiał "Wiadomości".
Pogorszył grudzień, by styczeń lepiej wyglądał
Jak tego dokonał nasz minister finansów? Z ust Małgorzaty Starczewskiej-Krzysztoszek wyjątkowo dociekliwej i krytycznej ekonomistki organizacji pracodawców Lewiatan pada niesamowity komplement.
I zaglądając w rządowe tabelki tłumaczy, że urzędnicy resortu Morawieckiego znając sytuację budżetu po listopadzie 2016 uznali, że mogą już zwrócić firmom część zaległego podatku VAT (o sztuczce z kilkoma odłożonymi na zapas miliardami pisał choćby serwis Money.pl) Wprawdzie chwilowo pogorszyli wyniki budżetu, ale policzyli sobie, że mogą już na to sobie pozwolić. Bo już w styczniu na kontach nie będzie zwrotów, a pojawią się jedynie wpływy od firm. A to dlatego, że od początku tego roku duże firmy muszą rozliczać podatek co miesiąc, a nie co kwartał. W ten sposób pierwsze przelewy podatku wpadły na konto budżetu już w styczniu i lutym, a nie dopiero w kwietniu.
Sukces w deficycie instytucji rządowych i samorządowych polegał na innej sztuczce. Bliski współpracownik Morawieckiego Paweł Borys, szef Polskiego Funduszu Rozwoju już w połowie roku ujawnił, że pole do oszczędności dla budżetu jest w samorządach. Wystarczy, by na pół roku przestały inwestować w drogi, aquaparki i placyki wyłożone polbrukiem i już w skali kraju uzbiera się 6-7 miliardów. Także wiceminister rozwoju Jerzy Kwieciński zaapelował aby samorządowcy wstrzymali się z inwestycjami. Na dodatek pogroził palcem, że niektóre wydatki lokalnych władz mogą być kwestionowane, bo nie weszła w życie ustawa o zamówieniach publicznych. To wystarczyło. Samorządy wstrzymały wydawanie miliardów, a rząd na koniec roku mógł odnotować swój sukces.
"Imponujemy kreatywnością"
Właśnie dlatego rządowi opłacało się zatrudnić człowieka z korporacji. Tam wiedza najlepiej nawet straty i zadłużenie "sprzedać na prezentacjach" jako drogę do sukcesu. Coś podobnego Morawiecki zrobił w 2009 roku, kiedy w trakcie kryzysu finansowego musiał stanąć przed inwestorami uzasadnić słabsze wyniki kierowanego przez siebie banku BZ WBK.
Obniżył pensję swoim pracownikom. Nazywając to "solidarnym programem oszczędnościowym" gdyż sobie obniżył pensję o 300 tys. złotych czyli do 1,5 mln złotych rocznie. Rozliczył dramatycznie złe wyniki poturbowanych kryzysem funduszy inwestycyjnych, biura maklerskiego i innych spółek grupy bankowej. Ostatecznie pokazał, że udało się wypracować 886 mln (zamiast ok. 2 mld w niekryzysowych latach).
"Ubiegły rok był najtrudniejszym okresem w historii Banku Zachodniego WBK ze względu na kryzys na światowych rynkach finansowych, w następstwie którego polska gospodarka gwałtownie wyhamowała, wyniki przedsiębiorstw pogorszyły się, a bezrobocie wzrosło. Bank imponował aktywnością i kreatywnością, które pozwoliły nam umocnić pozycję w czołówce największych i najbardziej rentownych polskich banków" – podsumował wówczas Morawiecki.
A kiedy wkrótce wróciły tłuste lata dla bankowców, mógł już spokojnie odebrać premię za wynik.
Po tym jak wszyscy wpadli w euforię jak fantastyczne wyniki udało się osiągnąć w ściąganiu podatków, ja widzę, że MF jedynie bardzo umiejętnie planuje swoje budżetowe działania tak, aby zminimalizować ryzyko przekroczenia kluczowych wskaźników.