Analizować miłość i związki można na wiele sposobów. Opisywać wpływ hormonów, dowodzić, powołując się na biologię ewolucyjną, że mężczyźni nie zostali stworzeni do monogamii czy wreszcie nazwać miłość religią zastępczą naszych czasów. Nic nie wskazuje jednak na to, że te równie wciągające, co do pewnego stopnia jałowe dywagacje kiedyś ustaną.
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Nadal nie do końca wiemy jak precyzyjnie wyjaśnić to, co dzieje się między dwojgiem zakochanych ludzi i co sprawia, że niektóre związki rozpadają się, a inne trwają. Możemy teoretyzować, gubiąc się w tym, co jest prawdziwymi przyczyną i skutkiem, a co dopisywanym pozornie logicznym, ale nieprawdziwym wyjaśnieniem. To właśnie robi w książce „Pokolenie JA. Niezdolni do relacji” niemiecki felietonista Michael Nast. Już na wstępie zaznacza, że nie jest socjologiem i psychologiem, ale raczej uważnym obserwatorem i opowiadaczem, a także facetem, który ma na karku 40 lat i kilka związków bez „żyli długo i szczęśliwie”.
Wysnuwane przez niego teorie nie są może przełomowe. Jednak krótkie rozdziały portretujące z przymrużeniem oka życie berlińskiej kasty singli między 30., a 40. rokiem życia, pokazują zmiany społeczne, które dokonują się na naszych oczach. I w Warszawie 30-letnia żona i matka zaczyna być powoli większym ewenementem niż 30-letnia singielka.
Postawa typu miłość własna
Dla Ericha Fromma jeśli nie kochamy samych siebie, nie będziemy w stanie pokochać kogoś innego. Miłość własna nie służy jednak utwierdzaniu się w tym, że jesteśmy dobrzy, ładni i mądrzy, że mamy przewagę nad „resztą”. Nie ma w niej miejsca na tęsknotę za akceptacją, na szukanie w drugim człowieku lustra, w którym nie odbiją się nasze wady. To domeny narcyzmu, który jest w istocie oznaką niepewności i zawyżonej nierealnie samooceny ślepej na wszystkie ewentualne słabości. Narcyz to już nie człowiek o osobowości narcystycznej, który powinien wylądować na kozetce, ale postawa, która staje się typowa dla naszych czasów. Poczucie, że sami nie możemy dać sobie szczęścia, tylko jest one zależne od czynników zewnętrznych. Narcyzm zastępuje miłość własną, a my przestajemy widzieć różnice między tymi pojęciami.
Co zabawne, platońska idea kobiety i mężczyzny jako całości rozdzielonej niczym połówki pomarańczy stała się dość powszechnym sposobem myślenia o związkach dopiero pod koniec XX wieku i nie będzie przesadą konstatacja, że swoją zasługę miała w tym kinematografia. Współczesne pierwsze randki są do złudzenia podobne – polegają na gorączkowej próbie połączenia punktów stycznych. Można założyć, że to po prostu najlepszy sposób na znalezienie satysfakcjonującego obie strony tematu do rozmowy. Jednak kiedy poznajemy nową osobę w innych okolicznościach, raczej nie przeprowadzamy tego typu wywiadu. Coraz trudniej jest nam zakochać się w innym człowieku. Co innego w jakiejś jego części, która nas przypomina. Chcemy zakochiwać się w samych sobie.
Platońskie połówki pomarańczy można interpretować nie tylko jako metaforę tego, że gdzieś na świecie jest ktoś stworzony dla nas, ale też jako refleksję natury ogólnej – Miłość jest tak naprawdę tęsknotą za absolutną identycznością. Taką, która pozwala na całkowite zrozumienie i współodczuwanie.
Iluzja to magia, magia – iluzja
Michael Nast przywołuje w swojej książce cytat z Goethego – „Błądziliśmy oboje, to były piękne czasy”. Pełen uniesień stan zakochania ma swoje fundamenty w rodzaju projekcji na temat drugiej osoby. Siła emocji, które nami wówczas targają sprawia, że iluzja staje się o wiele prawdziwsza od nie tak ekscytującej prawdy. Niezależnie od tego, czy zaczęła się od mylnego wyobrażenia, miłość jest szansą na wyswobodzenie się z egoizmu. Max Frisch, szwajcarski dramaturg w swoich dziennikach zadaje w sławnym już kwestionariuszu pytania: „Czy kochacie kogoś? A z czego to wnioskujecie?”. O prawdziwej, nienarcystycznej miłość mówi przede wszystkim obniżony poziom samolubstwa.
A to przychodzi w obecnych czasach szczególnie ciężko. Pokolenie obecnych 30-latków było pierwszym pokoleniem dorastającym w kulcie indywidualizmu i samorozwoju. Nie było już kolektywnej rzeczywistości, tych samych ubrań i dań, zmieniły się metody wychowawcze. Dzieci zaczęły dorastać w przekonaniu, że są kimś wyjątkowym, odmiennym od reszty. Z pokolenia na pokolenie dzieci mają coraz mniej obowiązków względem domu i rodziców, a coraz więcej zajęć mających pomóc im rozwinąć ich indywidualne talenty. Tymczasem przeświadczenie o własnej niezwykłości o odrębności utrudnia wczucie się w drugiego człowieka czy gotowość na dopasowanie czy poświęcenie.
Adorować i być adorowanym
Zdaniem Nesta dzisiejsi 30- i 40-latków byli też pierwszym pokoleniem, które poznało w pełni upajający urok bycia pożądanymi. Z jednej strony rozluźnił się moralny kręgosłup społeczeństwa, a przykazania nakazujące przedmałżeńską czystość zaczęły być traktowane z przymrużeniem oka nawet przez osoby wierzące. Portale i aplikacje randkowe dołożyły swoje trzy grosze, sprawiając, że łechtanie sobie ego faktem, że komuś się podobamy stało się standardem. Randki to dla wielkomiejskich singli sposób na spędzanie wolnego czasu, podobnie jak jazda na rowerze czy chodzenie na zakupy.
W budowanie stałej relacji nieodzownie są wpisane konflikty, począwszy od tego, kto wyprowadzi psa, poprzez ustalenie planów na weekend, aż po dyskusję o niekompatybilnych pryncypiach. Na tym tle randki to stosunkowo niewiele wysiłku, a do tego podtrzymywanie iluzji na temat siebie i drugiej osoby. Mężczyzna widziany raz w tygodniu w najlepszej koszuli, do tego obsypujący komplementami i słuchający z zainteresowaniem choćby najbłahszej historyjki, to dla wielu kobiet bardziej emocjonująca perspektywa, niż wieczór przed telewizorem z facetem z którym jest się sześć lat. Randki i kilkumiesięczne romanse są o wiele bardziej emocjonujące niż rutyna dnia codziennego. Tym bardziej, że poczucie bezpieczeństwa gwarantuje kobietom raczej stały dochód na przyzwoitym poziomie, niż silne męskie ramie.
40 to nowa 30
Przesunięcie tego, co rozumiemy jako „ustatkowanie się” wydające się naturalnym wyborem. Kto nie chciałby przedłużyć beztroski i czasu na rozwój zawodowy nieobarczonego innymi zobowiązaniami. Jednak bywa to brzemienne w skutkach, jeśli chodzi o stałe związki. Im jesteśmy młodsi, tym mniej mamy wątpliwości i więcej odwagi. Szukamy gorączkowo pary także dlatego, że to nowe doświadczenie, pierwsza miłość nie jest jeszcze obarczona żadnymi „ale”.
W wieku 35 lat większość osób ma już bagaż doświadczeń na który składają się rozczarowania, cierpienia, nieszczęśliwe miłości czy bycie zdradzonym. Bycie w związku nie jest już tworem wyobrażeniowym z komedii romantycznej, gdzieś z tyłu głowy drzemie świadomość, że wiecznej miłości nie można obiecać. To znaczy można, ale to jakby obiecać komuś pokój na świecie – spełnienie obietnicy nie do końca leży w gestii obiecującego.
Jesteśmy warunkowani nieomal jak pies Pawłowa, uczymy się za wszelką cenę dążyć do uniknięcia porażenia prądem, czyli kolejnego zawodu miłosnego. Z perspektywy trzydziestu kilku lat wie się już, że najlepszą metodą unikania cierpienia jest programowy brak zaangażowania. Jeśli „tak tylko się z kimś sypia” czy „tak tylko chodzi się na randki” trudno wystosowywać żądania emocjonalne, które mogłyby zostać niespełnione. Kiedy ma się dwadzieścia lat gotowość na cierpienia przyjmuje się jako nieodzowny składnik miłości – tego uczą nas, nie szukając daleko, lektury szkolne. Miłość to udręka. Kropka. Kiedy dowiadujemy się na własnej skórze jak wielka, nie chcemy jej powtarzać.
Żadna stabilna emocjonalnie dorosła osoba nie będzie już walczyła o miłość rzucając na szalę swoje życie zawodowe, czy choćby przyzwyczajenia. Pragniemy nade wszystko harmonii i jeśli mamy choć cień podejrzenia, że dana osoba będzie z nas wysysała energię swoimi problemami i/lub podejściem do świata skreślamy ją na starcie. Stąd taka popularność opisów z rodzaju „jestem normalną dziewczyną / jestem zwykłym, ciepłym facetem” na portalach randkowych. W pewnym wieku chcemy, żeby związek nas stabilizował, był dodatkiem do prowadzonego od kilku ładnych lat życia, a nie jego kwintesencją.
„Zmienia się skóra świata, rozpoczyna się nowa epoka – epoka uścisku z teraźniejszością” pisał Peiper w manifeście Awangardy Krakowskiej. Skóra świata zmieniła się jeszcze drastyczniej w kwestii związków damsko-męskich. Być może nowa epoka potrzebuje nowego modelu kochanków, a nie bajek w których miłość wszystko zwycięża, ożywia umarłych czy doprowadza zakochanych do samobójstwa.
Statystyki pokazują lawinowy wzrost gospodarstw jednoosobowych w Europie, problem ze związaniem się na stałe nie jest więc marginalną patologią, a kierunkiem w którym dryfujemy. Nie oznacza to, że żyjemy w czasach atrofii miłości, ale raczej, że obietnica wielkiej, wiecznej miłości składana nam od wczesnych lat dzieciństwa przez kulturę jest anachroniczna.
Niepodważalną wartością miłości nie jest ucieczka przed samotnością, ale stawanie się lepszym człowiekiem, wzniesienie się ponad wygodę i egoizm i spojrzenie na siebie z innej perspektywy. A do tego niekoniecznie trzeba przysiąg przed ołtarzem i 20-letniego pożycia, ale trochę zaangażowania w drugą osobę. Nast, mimo że napisał książkę z podtytułem „niezdolni do relacji” wierzy, że w tej kwestii najlepsze jeszcze przed nim, a spojrzenie z boku na przywary powierzchownego egotyka tylko mu w tym pomoże.
Jesteśmy po prostu konsumentami. Żyjemy w społeczeństwie budzenia potrzeb. My nie potrzebujemy telefonu, potrzebujemy najnowszego modelu iPhone’a. Kupowanie produktu daje nam krótką chwilę zaspokojenia, krótką, by tak rzec, chwilę szczęścia. Nie jest to trwałe uczucie i dlatego musimy ciągle kupować kolejne produkty. Musimy stale być z czegoś niezadowoleni, żeby system działał. Niestety tę zasadę stosujemy również w dziedzinie relacji międzyludzkich.
„Pokolenie JA. Niezdolni do relacji” Michael Nast
fragment książki
Odwlekamy nowy etap życia. Chcemy przedłużyć aktualną fazę jak tylko się da, bo chcemy czuć się młodsi, niż właściwie jesteśmy. Nie przyznajemy się już do naszego wieku. Bardzo późno podejmujemy ważne decyzje. W społeczeństwach zachodnich wesela i dzieci stały się problemami drugiej połowy życia.