Przychodzi Polak do teatru, a tam dramat, ale nie na scenie, tylko pod nią. Bzykające komórki, szeleszczące reklamówki, ciche relacje z piątkowego rautu, gorzkie żale nad przyczyną spóźnienia. Słowem, polska obyczajowość rozkwitająca we wszystkich formach. I jeszcze ten wyjściowy dres do niewyjściowych adidasów. Ratunku!
Ale też nie ma co wieszać psów na tych, którzy przyszli codziennym stroju. Nie te czasy, kiedy dama miała cały dzień na przygotowanie toalety, na zaciskanie gorsetów i kręcenie loków. Na koncert albo spektakl czasem leci się w biegu. W międzyczasie ogarniając opiekunki dla dzieci, załatwiając ostatnie niecierpiące zwłoki sprawy i tłumacząc się ze stłuczki na skrzyżowaniu. To też jest znak czasów i jeśli ktoś nie zdąży się przebrać, zapomni. Trudno, zdarza się, lepiej pójść jak się stoi, niż nie pójść wcale.
I teraz uwaga! Lepiej nie pójść, niż pójść i przez pół spektaklu czy koncertu prowadzić pogawędkę. Słowo daję, osoby, które najpierw się spóźnią i dzięki uprzejmości obsługi jednak zostaną wprowadzone na salę, po czym będą debatować nad powodem spóźnienia, roztrząsając wszystkie za i przeciw obecnej i sześciu innych hipotetycznych sytuacji, a potem rzucą kilka "ale fajnie” w eter (jasne, że fajne, to Rachmaninow!), powinny być zapisywane na specjalne kursy. Uczyłyby się na nich, jak wytrwać w być może niecodziennej dla nich sytuacji siedzenia przez dwie godziny w absolutnym milczeniu. Polecam też kurs jogi albo filmy Tsai Ming-Lianga.
Wariacją rozmowy z sąsiadem jest rozmowa z telefonem. Zapewniam, że niesie się równie daleko. Dodatkowym atutem jest możliwość wysłuchania fragmentu ulubionej piosenki właściciela aparatu, bo przecież po to przyszliśmy wszyscy do teatru...
Co tam nudne rozmowy, kiedy na miejscu można sobie urządzić piknik! Wrażenia zmysłowe warto multiplikować, ale czy koniecznie musi się to wiązać z publicznym chrupaniem, mlaskaniem i siorbaniem? Niemniej mam dobrą wiadomość, na większości tego typu wydarzeń istnieje coś takiego jak przerwa, podczas której można zaspokoić takie potrzeby, zupełnie przy tym nie wadząc otoczeniu. Podgryzający chipsy z jarmużu w operze chyba muszą o tym nie wiedzieć, w innym wypadku dlaczego mieliby to robić?
Są jeszcze ci owładnięci szczerą – nie wątpię – miłością do fotografowania. Co tam prośby i zakazy ze strony pracowników placówki, kiedy oni czują zew i muszą na niego odpowiedzieć! Selfie z opery, do której zabłądzą raz na pięć lat, to taki drobny prezent dla ego na pocieszenie. Patrzenie na świat przez pryzmat smartfona, w niespokojnych snach przeliczanie faktycznych i potencjalnych lajków musi być męczące.
Można też: energicznie przeszukiwać torebkę przez pół godziny, wyjmować z niej różne rzeczy i po kolei układać je na ziemi. Pić wodę, po czym zgniatać plastikową butelkę, by była mniejsza i można było ją wetknąć do kieszeni. Co trzy minuty potrząsać energicznie głową, zamiatając swoją lwią grzywą osoby siedzące obok oraz z tyłu. Żuć gumę po czym bez żenady przykleić ją do oparcia siedzenia z przodu. Również bez żenady rozpychać się łokciami, dając do zrozumienia, że "to oparcie jest moje, frajerze". Głośno i ostentacyjnie ziewać. To już naprawdę lepiej zostać w domu.