
Uber osiągnął zawrotny sukces dzięki omijaniu prawa, niepłaceniu podatków i... protestom taksówkarzy. Aha, no i dzięki świadczeniu usług transportowych, których nie świadczy. Jest jak piwo - mrug, mrug - bezalkoholowe, które można reklamować o każdej porze dnia i nocy, tyle że na rynku przewoźników. A ci, którzy mają jakieś zastrzeżenia, to pogardzane "złotówy" lub zwolennicy powrotu do przeszłości, którzy zamiast dodać gazu, wciskają hamulec. A przecież chodzi o postęp.
No chyba, że nie mieszka się w dużym mieście. Lub chce się zamówić ubera w święta, gdy kierowcy masowo biorą sobie wolne. Albo bardzo wcześnie rano, gdy w ofertach nie można przebierać, a gdy się już jakąś znajdzie, to po dziesięciu minutach od zamówienia pojazdu kierowca nagle anuluje przejazd. Dlaczego? Bo tak. I następny robi to samo, również bez podania powodu. Przy okazji pobiera z konta 10 zł za dojazd, choć sam wymiksował się z kursu.
Jednak - choć zabrzmi to, jak problem pierwszego świata - życie klienta korporacji taksówkarskich też nie jest usłane różami. Taksówkarze też potrafią nie przyjechać mimo zapewnień, że będą już, zaraz, za 10 minut. Gdy po 40 minutach okazuje się, że jednak nic z tego, trudno zachować spokój, zwłaszcza gdy ma się bilet na pociąg, czy - jeszcze gorzej - samolot.
Za wariant optymistyczny uważałbym całkowite wycofanie się Ubera z polskiego rynku i zastąpienie go serwisem, który będzie płacić podatki i oferować godziwe warunki pracy kierowcom.
Uber w tym wszystkim jest przecież zbędnym pośrednikiem; równie dobrze identyczną usługę mogłaby świadczyć spółka czy spółdzielnia należąca do samych kierowców. Czytaj więcej
Uber ma jednak jedną, podstawową zaletę, niebagatelną dla miliona Polek i Polaków, którzy założyli konto w aplikacji (okrągła liczba klientów stuknęła w kwietniu): jest tańszy. Ta sama trasa w Warszawie to w Uberze od 16 do 21 zł, a w myTaxi, podobnie skonstruowanej aplikacji taksówkarskiej, to 24 zł. Przy czym myTaxi informuje, że to "opłata niegwarantowana, może się znacznie różnić". Na dobrą sprawę nie wiadomo więc, jaki będzie koszt kursu.
Uber jest bowiem zagraniczną firmą, która nie płaci podatków w państwach, w których działa. Zachowuje dla siebie 20 proc. zysków, które wyparowują z krajowej gospodarki. Taksówkarze skarżą się, że jej kierowcy są nieuczciwą konkurencją, ponieważ oni sami przecież muszą zdać egzamin z topografii miasta, mieć licencję i kasę fiskalną. Mówiąc krótko, taksówkarze ponoszą większe koszty niż kierowcy Ubera, ale też ich korporacje, w przypadku zdarzeń losowych, ponoszą większą odpowiedzialność niż Uber.