Mają przychód nawet 12 tys. zł, a narzekają, bo... już tak mają. Taksówkarz bez "cierpienia" nie wytrzyma
Mają przychód nawet 12 tys. zł, a narzekają, bo... już tak mają. Taksówkarz bez "cierpienia" nie wytrzyma Fot. Dariusz Borowicz / Agencja Gazeta

Ta kwota 12 tys. zł nie jest wzięta z sufitu. Tyle, według prezesa firmy iTaxi Lecha Kaniuka, mogą zarobić miesięcznie taksówkarze w większym mieście. W mniejszym – 6 tys. zł to jest minimum. To pieniądze takie, o których osoby o znacznie wyższych kwalifikacjach i pracujących znacznie ciężej, często mogą tylko pomarzyć. A taksówkarze narzekają...

REKLAMA
Zacząć jednak należy od tego, że sumy, o jakich mówi prezes iTaxi, to kwoty, od których jeszcze sporo należy odliczyć. Na pewno ZUS (jeśli ktoś jest początkującym przedsiębiorcą, to ok. 500 zł, później blisko 1200 zł), na pewno podatek (taksówkarze zazwyczaj rozliczają się "na kartę podatkową", wówczas podatek zależy od wielkości miasta, w którym świadczone są usługi; w miastach pow. 500 tys. mieszkańców podatek ten wynosi miesięcznie 253 zł, w mniejszych miastach – mniej), na pewno paliwo (zazwyczaj gaz, a nie benzyna – przyjmijmy, że 1500 zł), na pewno ubezpieczenie samochodu (trudno przyjąć konkretną stawkę, ale załóżmy, że 200 zł miesięcznie powinno wystarczyć), często też odliczyć należy opłatę na rzecz korporacji (w różnych miastach różnie – zazwyczaj jest to ok. 500 zł, choć np. w iTaxi takiej opłaty nie ma), do tego trzeba pamiętać o kosztach serwisowania pojazdu.
Dokładają do interesu? Bzdura!
Nawet przyjmując górne granice kosztów, wychodzi, że stanowią one około 4 tys. zł. Gdy założymy, że kierowca może zarobić 12 tys., to po ich odliczeniu i tak zostaje niezła suma – jakieś 8 tys. zł. Jeśli zaś przyjmiemy, że taksówkarz jest w stanie w miesiącu wyciągnąć 6 tys., to szału nie ma, bo zostają mu jakieś 2 tys. zł. Ale też nie ma mowy o tym, o czym często mówią oni sami – że to się nie opłaca, że muszą wręcz dokładać do tego interesu. Mówią tak dzisiaj, protestując przeciwko Uberowi, ale i mówią tak od zawsze. Bo od zawsze taksówkarze są przedstawicielami jednego z najbardziej narzekających profesji świata. Nie na darmo w Warszawie są nazywani "cierpiarzami".
Bo cierpią, gdy nie ma klientów i w związku z tym kasa nie płynie. Cierpią, gdy klientów jest za dużo, jak choćby w sylwestra i nie nadążają z realizacją zleceń. Narzekali nawet w PRL, gdy taksówek było za mało, a klienci stali na postojach w kolejkach. Wtedy też mówili, że zarabiają za mało, że brakuje benzyny, że nie sposób kupić samochodu itp. Choć to oni dyktowali warunki – podjeżdżali na postój i przez otwarte okno rzucali tylko: "Żoliborz" albo "Mokotów".
W latach 90' na taksówkarskim rynku zaczęła się wolna amerykanka i to też był powód do narzekania. Raz po raz protestowali w związku z tym, że władze miast pozwalały na więcej licencji, bo nie chcieli dopuścić do zawodu kolejnych osób. Część z nich zasilała taksówkarską mafię, która w Warszawie dyżurowała przy lotnisku czy przy Dworcu Centralnym, naciągając przyjezdnych. Fakt – tych nieuczciwych jest niemało, a oni psują rynek i opinię tym uczciwym. Za nieuczciwych zaś nie uważają tylko tych, którzy naprawdę są naciągaczami – także tych, którzy przed laty pojawili się na mieście jako "przewóz osób".
logo
Tak urządzili warszawiaków taksówkarze na Trasie Łazienkowskiej – jechali 5 km/h, zatrzymywali się. A za nimi – sznur aut. Fot. Dariusz Borowicz / Agencja Gazeta
I kto tu jest liderem w oszukiwaniu?
Dziś "nieuczciwy" jest Uber, bo nim jeżdżą kierowcy bez licencji. Tak jakby licencja była gwarancją uczciwości taksówkarza. I tak jakby ci z licencją rzeczywiście potrafili wszędzie dojechać bez GPS-a. Życie klientów taksówek pokazuje, że niejednokrotnie to klient musiał kierowcy wskazywać, jak dotrzeć do celu. Ale podobno to tylko Ukraińcy jako kierowcy Ubera nie dają rady.
Jeśli naprawdę polscy klienci mieli już dosyć problemów z dogadywaniem się z ukraińskimi kierowcami w Uberze, to swoją dzisiejszą akcją taksówkarze wiele zaprzepaścili.
logo
Na Trasie Łazienkowskiej pasażerowie autobusu ze złością i rezygnacją przyglądali się akcji warszawskich taksówkarzy. Fot. naTemat
Autobus jadący Trasą Łazienkowską w stronę centrum Warszawy odcinek między przystankami Saska a Metro Politechnika zgodnie z rozkładem powinien pokonać w 7-8 minut. Dziś kierowcom autobusów zajmowało to niemal godzinę. Pasażerowie zaś dzwonili do swoich szefów, że nie ma szans, aby na czas dojechali do pracy. I dzielili się między sobą refleksjami.
– Im zawsze jest źle. Zawsze za mało – można było usłyszeć. – Strzelają sobie w stopę, przecież teraz po takim proteście już nikt nie wsiądzie do taksówki – mówili inni. – Jakby wcześniej przez lata nie oszukiwali, to teraz nie musieliby protestować. Ludzie przeszli do Ubera, bo tam ich nikt nie naciąga – komentowała kolejna osoba.
I w tych opiniach z pewnością jest wiele racji. Przy czym trzeba zaznaczyć, że "cierpienia" taksówkarzy nie są polską specjalnością. W Wielkiej Brytanii 8 lat temu przeprowadzono ankietę, która wykazała, w jakich zawodach ludzie są najbardziej zrzędliwi. No i oczywiście – najbardziej marudzący okazali się taksówkarze. Tylko 0,4 proc. z nich znalazło w ciągu dnia powód, by się z czegoś ucieszyć. Pozostali dostrzegali same powody do narzekania, głównie na korki, drogą benzynę i na pijanych pasażerów. No tak – niektórzy klienci są, nazwijmy to delikatnie, nieco kłopotliwi i są powody do narzekania.
Ale czasem powodem narzekania jest już samo pytanie o cenę: "dlaczego aż tyle".
Można mieć wrażenie, że gdyby nie było Ubera, to taksówkarze musieliby coś innego wymyślić, by było na co narzekać. Bo w taksówce jest trochę tak, jak kiedyś w maglu: w niej się plotkuje, narzekając na rzeczywistość. I taksówkarze właściwie zawsze narzekali na władzę: w rządzie PO znienawidzony był Jarosław Gowin – za to, że chciał deregulacji zawodu taksówkarza; na tę obecną też już marudzą coraz bardziej otwarcie.
Przy czym narzekając na PiS, taksówkarze mogliby oszczędzić Polaków spieszących się do pracy, do szkoły, czy na umówioną wizytę u lekarza. Tym bardziej, że ten rząd złożył im pewną deklarację, która powinna ich cieszyć: resort infrastruktury chce, aby wszyscy świadczący usługi przewozu, mieli obowiązek posiadania licencji. W praktyce, jak pisaliśmy, będzie to oznaczać zrównanie kierowców Ubera z taksówkarzami. Prezes iTaxi przypomina, że taksówkarz, zanim zacznie jeździć i zarabiać, musi ponieść większe koszty: choćby kupna kasy fiskalnej, radia z terminalem, czy choćby wspominanego wielokrotnie egzaminu i licencji.
Lech Kaniuk
prezes iTaxi

Środowisku chodzi głównie o to, że każdy powinien działać na takich samych warunkach. Omijając kwestie, czy ktoś płaci podatki czy nie, to dla taksówkarza "uzbrojenie" samochodu to duży koszt. A do tego dochodzi bardzo wysoka utrata wartości. To jest koszt nieporównywalny wobec kosztów, jakie ponosi osoba, która skorzysta z samochodu "prywatnego".

Tylko czy z tymi postulatami nie należałoby przyjść choćby do posłów, aby ich przekonać do swoich racji albo do ministerstwa infrastruktury, by przyspieszyło prace nad projektem? No i ciekawe, czy jeśli pomysł resortu wejdzie w życie, to taksówkarze stracą powód, aby wreszcie przestać narzekać.