
Ta kwota 12 tys. zł nie jest wzięta z sufitu. Tyle, według prezesa firmy iTaxi Lecha Kaniuka, mogą zarobić miesięcznie taksówkarze w większym mieście. W mniejszym – 6 tys. zł to jest minimum. To pieniądze takie, o których osoby o znacznie wyższych kwalifikacjach i pracujących znacznie ciężej, często mogą tylko pomarzyć. A taksówkarze narzekają...
Nawet przyjmując górne granice kosztów, wychodzi, że stanowią one około 4 tys. zł. Gdy założymy, że kierowca może zarobić 12 tys., to po ich odliczeniu i tak zostaje niezła suma – jakieś 8 tys. zł. Jeśli zaś przyjmiemy, że taksówkarz jest w stanie w miesiącu wyciągnąć 6 tys., to szału nie ma, bo zostają mu jakieś 2 tys. zł. Ale też nie ma mowy o tym, o czym często mówią oni sami – że to się nie opłaca, że muszą wręcz dokładać do tego interesu. Mówią tak dzisiaj, protestując przeciwko Uberowi, ale i mówią tak od zawsze. Bo od zawsze taksówkarze są przedstawicielami jednego z najbardziej narzekających profesji świata. Nie na darmo w Warszawie są nazywani "cierpiarzami".
Dziś "nieuczciwy" jest Uber, bo nim jeżdżą kierowcy bez licencji. Tak jakby licencja była gwarancją uczciwości taksówkarza. I tak jakby ci z licencją rzeczywiście potrafili wszędzie dojechać bez GPS-a. Życie klientów taksówek pokazuje, że niejednokrotnie to klient musiał kierowcy wskazywać, jak dotrzeć do celu. Ale podobno to tylko Ukraińcy jako kierowcy Ubera nie dają rady.
Środowisku chodzi głównie o to, że każdy powinien działać na takich samych warunkach. Omijając kwestie, czy ktoś płaci podatki czy nie, to dla taksówkarza "uzbrojenie" samochodu to duży koszt. A do tego dochodzi bardzo wysoka utrata wartości. To jest koszt nieporównywalny wobec kosztów, jakie ponosi osoba, która skorzysta z samochodu "prywatnego".
