Do niedawna nie spotkałam się z taką sytuacją wobec dziecka. Teraz np. na placu zabaw inne dzieci, które się huśtały obok, zaczęły jakieś rasistowskie komentarze wygłaszać. Byłam w takim szoku, że nawet nie wiedziałam, jak na to zareagować – mówi w rozmowie z naTemat pani Matylda N., żona czarnoskórego mężczyzny, który nie został wpuszczony na pokład polskiego autobusu jadącego do Berlina.
Ta historia poruszyła internautów. W piątkowy wieczór w Warszawie do autokaru linii Ecolines nie został wpuszczony czarnoskóry mężczyzna z Togo, który chciał się dostać do Berlina. Kierowca nie chciał go na pokładzie, ponieważ uznał, że pasażer może być terrorystą. Na nic tłumaczenia, ważny bilet, dowód tożsamości i racjonalne argumenty. Mężczyźnie nie pomogła także policja. Sprawę nagłośniła dziennikarka Ludwika Włodek, prywatnie szwagierka poszkodowanego.
Jak mąż zareagował, kiedy już do niego dotarło, że naprawdę nie pojedzie?
Matylda N. (nasza rozmówczyni prosiła o niepodawanie na razie nazwiska): Mnie nie było na miejscu, ale on generalnie jest przyzwyczajony. Spotyka się z takimi sytuacjami na co dzień. Ma takie życie, że tak powiem. Też się powoli przyzwyczajam, każda kolejna sytuacja mniej dziwi. On w ogóle reaguje tak, że w takich sytuacjach szuka rozwiązania. Ale widział, ze nic nie osiągnie, że nie da się nic załatwić. I policjanci, wszyscy powiedzieli, że nie ma siły na tego kierowcę. Że nie ma możliwości pertraktacji jego stanowiska. Był kompletnie bezradny, jeśli o to chodzi. Można powiedzieć, że trochę kiedy rusza poza Warszawę i robi coś poza zwyczajnym trybem dnia, to jest przygotowany, że coś się skomplikuje, bo podobne sytuacje wielokrotnie miały miejsce.
I co było dalej?
Zadzwonił po prostu i zapytał, czy go zawiozę do Berlina, bo miał samolot. Udawał się w ważną podróż, którą od wielu lat planował.
To typowa sytuacja. Ludzie się od niego odsuwają w autobusie, on puszcza starszą osobę, a człowiek nie chce po nim usiąść na tym samym miejscu, albo idzie po ulicy i ktoś go wytyka palcem i się śmieje. Doszło do tego, że jak jest 11 listopada, to generalnie z domu nie wychodzi.
Pani twierdzi, że już się do tego przyzwyczaja. Wkrada się tu chyba jakieś poczucie bezsilności.
Poczucie bezsilności, frustracji, zamknięcia w jakimś getcie, z którego nie można wyjść. Mamy zamknięte społeczeństwo, w tym kraju jest skazany na to, że nie będzie się mógł rozwijać, bo mu ludzie rzucają kłody pod nogi.
W autobusie do Berlina teoretycznie ludzie powinni być bardziej otwarci. Naprawdę nikt nie pomógł mężowi?
Okazało się dzisiaj (rozmawiamy w niedzielę, dzień po tym, jak sprawa poruszyła sieć – red.), że odezwała się do mnie osoba, która chce być anonimowa, ale zgodziła się świadczyć, gdyby doszło do procesu. Opisała mi sytuację w autobusie. Jak się okazuje, pasażerowie chcieli pomóc, prosili kierowcę, żeby go wpuścił. Wstawiali za nim, ale stewardessa i kierowca zamknęli pasażerów w autobusie i zabronili poruszania się.
Chyba tego tak państwo nie zostawią.
Tak. Teraz mąż jest w podróży i nasz kontakt jest utrudniony, ale mam przekonanie, że tego tak nie zostawię. Ja jestem z otwartej rodziny, wychowana w duchu, że wszyscy ludzie są równi i jakby wartość człowieka mierzy się zupełnie innymi kryteriami. Nie podoba mi się to, co się dzieje w kraju i nie chcę, żeby nasze dziecko wyrastało w takim społeczeństwie. Na szczęście są ludzie, którzy chcą bronić równości, wolności, tolerancji w Polsce. Przypadkowi ludzie zgłaszają się do mnie, osoby zupełnie niezaangażowane. Nie dziennikarze, osoby prywatne, które proszą o przekazanie mężowi wsparcia.
Czyli sąd?
Odezwali się do mnie adwokaci, RPO sam się zainteresował tą sprawą, odezwały się do mnie różne fundacje, organizacje działające na rzecz poprawy sytuacji cudzoziemców w Polsce. Zamierzam z tej pomocy skorzystać. Osoba przyjezdna podsunęła mi konkretny fragment z ustawodawstwa polskiego, który został naruszony. Skorzystamy z tej wiedzy i będziemy szli raczej w kierunku drogi sądowej.
Mąż jest w Polsce od czterech lat. Sytuacja jest taka sama jak zawsze czy pogarsza się?
Wydaje mi się, że się pogarsza. Coraz częściej są takie sytuacje i coraz bardziej chamskie. Wcześniej te spojrzenia czy komentarze były z poczuciem wstydu. Taka osoba wskazująca wolała to robić z ukrycia, np. pokazywać męża palcem. A teraz bez żadnego zażenowania, w zasadzie patrząc w oczy, idąc na wprost. Do niedawna nie spotkałam się z taką sytuacją wobec dziecka. Teraz np. na placu zabaw inne dzieci, które się huśtały obok, zaczęły jakieś rasistowskie komentarze wygłaszać. Byłam w takim szoku, że nawet nie wiedziałam, jak na to zareagować. To nie jest typ ludzi, z którymi ja się zadaję. Od kiedy się znamy z mężem, ja trochę nie dowierzam, ze tacy ludzie mogą istnieć, zderzam się z tym. A może byłam wcześniej naiwna, a to są ludzie, którzy mówią moim językiem i teoretycznie powinniśmy mieć wspólne wartości. A nie mamy.