
Popołudniowe godziny szczytu w Warszawie. Na przystanku autobusowym przy Metrze Politechnika dziki tłum. Chodnik wąski, trudno przejść. Ktoś go co chwilę potrąca, bo stoi tak, że zagradza drogę innym. A ci, ze wzrokiem wlepionym w ekran telefonu, nie są w stanie go zawczasu dostrzec. Ludzi przybywa, bo przecież zgodnie z prawem Murphy'ego autobusy jeżdżą stadnie – najpierw długo, długo nic, potem jeden za drugim. Gdy wreszcie jakiś nadjeżdża, on zostaje na przystanku niemal sam.
Ja omijam przystanek Centrum, bo tam jest horror. Człowiek niewidomy sobie nie poradzi. Tam zwykle zatrzymują się dwa - trzy autobusy i każdy pędzi w swoją stronę. Przecież ja z góry nie wiem, jako który zatrzyma się ten autobus, na który czekam. A moja linia kursuje rzadko, raz na pół godziny.
Autobusy i tramwaje w Warszawie też mają taką opcję, że mogą emitować komunikaty na zewnątrz pojazdu i to się czasem zdarza, gdy kierujący zauważy na przystanku osobę niewidzącą. Ale raczej sporadycznie...
Nie widzę od 20 lat i muszę przyznać, że świadomość w społeczeństwie wzrosła. Dziś ludzie częściej podchodzą na przystanku i mówią, jaki autobus nadjeżdża. Choć z drugiej strony – dziś też trudniej o wolne miejsce w autobusie. Wiem od osób widzących, że wszyscy siedzą zapatrzeni w swoje telefony i nie dostrzegają, że wsiadł ktoś, komu należałoby ustąpić miejsca. Ale wiem też, że to dotyczy nie tylko niewidomych – starszych, kobiet w ciąży również.
