Na ociekających złotem korytarzach Wersalu widok ludzkich ekskrementów nie należał wcale do rzadkości, z kolei w XIX wieku ozdobne nocniki były tyle eleganckim, co popularnym prezentem gwiazdkowy. Historia toalet obfituje w elementy trochę straszne, trochę śmieszne i wbrew pozorom nie ma się ku końcowi. Mimo powszechnej dostępności to, co można zobaczyć we współczesnym polskim szalecie budzi nie mniejszą grozę niż średniowieczny zwyczaj wyrzucania odchodów przez okno...
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Setki lat zajęło nam nauczenie się obróbki cieplnej mięsa czy porzucenie przesądów, być może jeszcze wiele litrów wody musi upłynąć w toaletach publicznych, żebyśmy nauczyli się korzystać z nich tak, jakby były naszą własnością. Kiedy w 1851 roku podczas Wielkiej Wystawy w Crystal Palace w Londynie otwarto pierwsze szalety publiczne dla zwiedzających, w Warszawie nie zaczęła się jeszcze nawet budowa kanalizacji. W 1907, kiedy w Stanach została wynaleziona pralka elektryczna, fabryka fajansu we Włocławku wciąż szczyciła się produkcją sześciu modeli nocników (niektóre noszące eleganckie nazwy „rokoko” czy „jardiniere”).
To nowożytne zapóźnienie, które pamiętają jeszcze nasi dziadkowie, przeraża szczególnie, kiedy pomyślimy o rządzącemu ponad 2000 lat p.n.e. cesarzu chińskim z dynastii Han, który miał kamienny sedes z podłokietnikami i bieżącą wodą spłukującą nieczystości. Zresztą sam cesarz musiał również być pod ogromnym wrażeniem tego przybytku, został z nim bowiem pochowany. Toalety przewidziano też w wyposażeniu piramid.
O właściwej defekacji naucza w Księdze Powtórzonego Prawa nawet Biblia – „Będziesz miał miejsce poza obozem i tam poza obóz będziesz wychodził. Zaopatrzysz się w kołek, a gdy wyjdziesz na zewnątrz, wydrążysz nim dołek, a wracając przykryjesz to, czegoś się pozbył”. Kołek i dołek są więc metodą może nie najwygodniejszą, ale za to uświęconą słowem bożym.
A la romana
Nobliwie brzmiąca łacińska sentencja „Pecunia non olet” (Pieniądze nie śmierdzą) również dotyczyła toalet. Cesarz Wespazjan miał wypowiedzieć te słowa do urzędnika, który zakwestionował opodatkowanie toalet, jako niegodne Imperium. Publiczne toalety, podobnie jak publiczne łaźnie były miejscami chętnie odwiedzanymi przez starożytnych Rzymian. Jednocześnie potrafiło z nich korzystać nawet 50 osób, które nie były tą sytuacją bynajmniej zażenowane, ale rozprawiały w najlepsze ze spotkanymi w tym mało usronnym miejscu znajomymi. Dla Cesarstwa był to zresztą świetny interes, w 315 roku Wieczne Miasto miało już 144 toalety publiczne oraz blisko 1000-letnią kanalizację o dumnej nazwie Cloaca Maxima.
Da Vinci, którego można nazwać prekursorem (choć jedynie na papierze) takich wynalazków jak czołg, helikopter czy łódź podwodna, stworzył jeszcze jeden mniej znany, choć równie śmiały projekt. Zaprojektował wygodną toaletę połączoną z kanalizacją oraz z systemem wentylacyjnym. Plan, podobnie jak latające machiny, nie został zrealizowany. Jeszcze w XVII wieku normą było sikanie podczas przyjęć przy swoich rozmówcach. Nienoszące bielizny pod okazałymi sukniami kobiety krępowały się jeszcze mniej w tej materii.
Toaleta polska
Pierwszego dnia w podstawówce nauczycielka wzięła wszystkie dziewczynki z mojej klasy do damskiej toalety i pouczyła nas, żebyśmy w żadnym razie nie siadały na deskach klozetowych. Następnie wytłumaczyła, jak zetknięcia młodocianych pośladków z wyżej wymienionymi uniknąć. Do łazienki miałyśmy też zawsze chodzić parami (zamki były wyrwane) i nosić ze sobą chusteczki higieniczne (które były obowiązkowym elementem kupowanej przez radę rodziców wyprawki). Szkolna toaleta pamiętała czasy późnego Gomułki i nosiła ślady rąk wielu młodocianych wandalek. Papieru brakowało, jak gdyby był rok nie 1999, a 1979.
O przestrogach wychowawczyni z klas I-III przypomniałam sobie kilka lat temu w toalecie w jednym z centrów handlowych. Sprawdzałam kolejne kabiny z obsikanymi deskami wraz z przyległościami i zastanawiałam się, czy nie pomyliłam łazienek.
Innym dramatycznym widokiem są zużyte tampony i podpaski. I to niekoniecznie w koszach na śmieci. Można oczywiście krygować się na humanistyczną otwartość i głosić, że „nic, co ludzkie nie jest mi obce” czy „wszystkie jesteśmy kobietami”. Tyle że w kwestii wydzielin ciała tak to już jakoś jest, że swoje tolerujemy, a cudze budzą w nas odrazę.
Krew menstruacyjna nie jest błękitna jak w reklamie wkładek higienicznych, ale natrafienie na cudzy tampon wywołuje dreszcz grozy. W końcu to krew, siatka skojarzeniowa nie jest tu najprzyjemniejsza. Dla wielu osób to widok drastyczny, i to bez związku z poglądami. Jeśli boisz się krwi, nie będziesz chciała jej oglądać ani na transparentach antyaborcjonalistów, ani w damskiej toalecie. Niezależnie od tego, czy jesteś gorliwą katoliczką czy ciałopozytywną feministką-aktywistką.
Być może za zostawianiem po sobie toalety w skandalicznym stanie stoją lata przyzwyczajenia Polaków do spartańskich warunków. Sprzątane w większości miejsc kilka, jeśli nie kilkanaście razy dziennie, łazienki traktujemy jak harcerski ustęp. Czyli – „pobrudzić, byle się samemu nie ubrudzić”. Z drugiej strony zdaje się, że wiele osób kulturę osobistą przyswoiło naskórkowo, jej zasady stosując jedynie, kiedy mają świadomość bycia obserwowanymi. To tłumaczyłoby dlaczego w zatłoczonych toaletach publicznych większość osób spuszcza wodę (co słychać), ale już niekoniecznie trafiają do śmietnika (czego nie widać).
Stan toalet publicznych to błędne koło. Oto wchodzimy do kabiny, której stan pozostawia wiele do życzenia. Po sobie byśmy posprzątali, ale choćby opuszczenie deski po kimś nas zawstydza, wolimy więc stwierdzić, że ten cały syf to nie nasza wina i dopasować się do zastanych warunków (dodatkowo je pogarszając).
Brunatne karty historii
Lata komunizmu wpłynęły na szczególne podejście Polaków do „własności wspólnej”. Nie do końca świadomie wiele osób rozumie słowo „wspólne” jako synonim do słowa „niczyje”. Niczyje można niszczyć, bo nie jest to obarczone żadną odpowiedzialnością (o ile nie obserwuje nas baczne oko kamery). Z drugiej strony przeglądając karty historii higieny osobistej i kanalizacji w Polsce jasno widać, że byliśmy w tej kwestii daleko za zachodem.
Przed II wojną światową polska wieś nie znała nawet wychodzącego już z użycia nocnika, chłopi załatwiali się „za stodołą”. Charakterystyczne przydomowe drewniane wygódki zaczęto budować dopiero w latach 20. dzięki rozporządzeniu Felicjana Sławoja Składkowskiego, generała, lekarza i premiera w latach 1936 – 1939. Stąd nazwa „sławojki”. Był to oczywiście milowy krok, jeśli chodzi o higienę, jednak ówczesna prasa lubowała się w żartach z generała, często występującego też w rysunkach satyrycznych obok swojego dzieła.
Za przerażający stan polskich toalet nie odpowiadają też wcale niewystarczająco częste wizyty personelu sprzątającego – w przybytkach takich, jak choćby Biblioteka Uniwersytetu Warszawskiego czy lokale popularnej sieci fast foodów łazienki są sprzątane raz na godzinę (z pewnością widzieliście checklisty z rozpiską godzinową). Mimo to, zasikane deski czy zaśmiecone podłogi nie są rzadkim widokiem. Czyżby świadomość, że w przeciągu godziny ktoś za nas posprząta ośmielała do jeszcze mniejszej dbałości o to, co wspólne?
„Potrzebujemy gówna, żeby je usunąć i w ten sposób utwierdzić się w przekonaniu, ze jesteśmy kulturalni. Jest nieodzowne, byśmy mogli pojmować siebie jako ludzi nowoczesnych” – pisze w książce „Ciemna materia. Historia gówna” Florian Werner. Historia wydalania i toalet pokazuje nam, że nawet tak, zdawać by się mogło, prozaiczne czynności są obwarowane zakazami i nakazami wynikającymi nie z ludzkiej natury, ale kultury.
Z kolei „traktuj innych tak, jakbyś sam chciał być traktowany”, powiedzenie o wiele bardziej banalne, które w wieku szkolnym słyszymy tak często, że przestajemy zastanawiać się nad jego sensem odnosi się także do higieny osobistej. Choć to przerażająca konkluzja, wiele osób najzwyczajniej w świecie nie dorosło jeszcze do korzystania z mienia publicznego bez nadzoru kamer...