"Liczne zniszczenia lewego skrzydła samolotu Tu-154 M noszą ślady wybuchu" - poinformowała Podkomisja ds. Ponownego Zbadania Wypadku Lotniczego z 10 kwietnia 2010 roku.
Członkowie podkomisji nie zorganizowali konferencji prasowej, ale po prostu MON rozesłał do mediów stosowne oświadczenie. Są w nim dwa wnioski.
Po pierwsze, "eksperci Macierewicza" twierdzą, że "zniszczenie lewego skrzydła TU-154 M nie zostało zainicjowane zderzeniem z brzozą na działce Bodina. Destrukcja skrzydła rozpoczęła się przed brzozą".
Po drugie, "liczne zniszczenia lewego skrzydła samolotu TU-154 M noszą ślady wybuchu".
Na tym komunikat się kończy. Pojawia się tylko informacja, że w posiedzeniu podkomisji wzięli udział m.in. Kazimierz Nowaczyk, Wiesław Binienda, Glenn Jorgensen czy Grzegorz Szuladziński. Wszyscy zasłynęli podważaniem oficjalnej wersji przyczyn katastrofy smoleńskiej i współpracą z Macierewiczem.
Trudno uznać wnioski podkomisji za przełomowe. W końcu teoria wybuchu lansowana jest od dawna. Przypomnieć można chociażby II Konferencję Smoleńską, gdzie dowodami na wybuch prezydenckiego tupolewa były zniszczone puszki i pęknięta parówka.
Podkomisja smoleńska została powołana w lutym ubiegłego roku. Kosztowała około 1,5 mln złotych, a jej budżet na 2017 rok to 2 mln zł. Eksperci mieli udowodnić, że samolot rozpadł się w powietrzu, zbudować makietę tupolewa, spotkać się z Tatianą Anodiną, szefową MAK-u, przedstawić dowód na fałszowanie odczytów z rejestratorów i oczywiście sprowadzić wrak samolotu. Praktycznie nic się nie udało.