Ta relacja wstrząsnęła internetem. Bo najpierw cała Polska nie mogła uwierzyć w to, że mieszkańcy terenów zdewastowanych przez nawałnicę nie mogą się doprosić pomocy wojska. A gdy już wojsko nadjechało, to... czekało na rozkazy. O tym, jak wyglądała praca żołnierzy w rejonie Rytla, napisał gdynianin, który przyjechał z własnej woli, aby nieść pomoc.
Dziennikarz zajmujący się tematyką społeczną, polityczną i kryminalną. Autor podcastów z serii "Morderstwo (nie)doskonałe". Wydawca strony głównej naTemat.pl.
Przyjechali z Gdyni, na miejscu dołączyli do nich mieszkańcy okolicznych wsi. Pracowali od rana do wieczora. Zaszokowało ich to, że wojskowi, którzy dotarli już wówczas na miejsce, początkowo nie pracowali albo w ogóle, albo minimalnymi siłami. Praca pełną parą ruszyła, gdy obok pojawiła się kolumna VIP-ów.
Łukasz Kostanek (na Facebooku przedstawiający się jako Adam Miauczyński) opisał to zdarzenie, a jego relacja lotem błyskawicy obiegła sieć. W rozmowie z naTemat zdradza szczegóły wyprawy z Gdyni do Rytla. I wyjaśnia, że napisał o tym wszystkim po to, by poruszyć dowódców w wojsku: aby przestali się bać i zaczęli się działać. Bo ci żołnierze na miejscu chętnie by pomagali, ale – jak mówi – bali się, że jak zrobią coś na własną rękę, to poniosą konsekwencje.
Poświęcił Pan na swój urlop, aby pojechać z pomocą?
Ale proszę tak nie mówić! Miałem po prostu dzień wolny. To była jednodniowa wyprawa, wyjechaliśmy o świcie, wróciliśmy około 22.
Nasza grupka, która tam pracowała, miała około 60-80 osób. Początkowo pracowaliśmy na prywatnych posesjach, uprzątając stamtąd różne gałęzie. Potem usuwaliśmy drzewa, które blokowały kanał Brdy. Wojsko było nad samą rzeką, a my nad kanałem...
Więc skąd wiedzieliście, że wojsko nie pracuje?
Bo tam panowała cisza. Absolutna cisza. Przez bite 10 godzin. Dopiero tuż przed godziną 17 rozległ się potężny huk i usłyszeliśmy, że praca ruszyła. Kolega, który był bliżej, opowiadał, że to nie były piły tylko oni tam mieli ciężki sprzęt mechaniczny. Porządny. Tylko, że nie bardzo potrafili się nim posługiwać.
Pewnie lepszy byłby w tym jakiś leśnik, ale wśród pracujących żadnego leśnika nie widziałem. Zgłosiliśmy też jakiemuś "nadszyszkownikowi" ze Straży Pożarnej, że potrzebujemy fachowej pomocy – kogoś, kto by nam mówił, co mamy robić. Nikt taki się nie znalazł, ale przysłali nam uczniów szkoły pożarnictwa, którzy zostali wcieleni do prac fizycznych, bo sprzętu żadnego nie mieli ze sobą.
Ale pisze Pan też, że dołączyły do was pojazdy wojskowe.
Tak, dwa. Jedna ciężarówka wojskowa z dźwigiem i jedna koparko-spycharka. I ten pierwszy pojazd zaczął z nami pracować około południa, gdy szef naszej ekipy porozmawiał w końcu z kierowcą tej ciężarówki. Kierowca ten mówił, że on się nie może ruszyć, bo dowództwo kazało pilnować sprzętu i czekać. Nie wydało dalszych poleceń. Widać było, że kroi mu się serce i zaczął w końcu jakieś gałązki przerzucać. Koparko-spycharka pojawiła się kilka godzin później.
Inne wojskowe pojazdy też do nas przyjeżdżały co pewien czas, takie duże transportery. Kanapki nam przywozili, od czasu do czasu zabrali kogoś, kto był już zmęczony. Ale od nas z grupy się wykruszyło może z 5-10 osób. Poza tym cała ta grupa pracowała od rana do wieczora.
A żołnierze pracowali ile? Jest Pan w stanie powiedzieć?
Na tym odcinku pracowała ekipa ochotników, która przyjechała z Gdyni.
A potem, gdy już przejeżdżały samochody, żołnierze pracowali ostro, bo huk był...
A wie Pan, kto jechał w tej kolumnie?
Wtedy domyślałem się, że musi to być ktoś ważny. Potem, po powrocie do domu, gdy zobaczyłem zdjęcia, jak samochód ministra Macierewicza zakopał się w błocie, to stwierdziłem, że chyba to był on. Pewności nie mam – jego samego nie widziałem, ale samochód był ten sam, co na zdjęciach.
Wspomniał Pan wcześniej o szefie ekipy – kto was skrzyknął, jak to się stało, że pojechaliście we wtorek z Gdyni, by usuwać drzewa blokujące rzekę i pomagać mieszkańcom powiatu chojnickiego?
Hasło do wyjazdu zapodał Jarosław Kłodziński, radny gdyński...
Czyżby w grę wchodziła jakaś polityka?
Broń Boże! Jarek Kłodziński jest radnym gdyńskiego klubu "Samorządność", który jest związany z prezydentem miasta Wojciechem Szczurkiem i który nie jest związany ani z PO, ani z PiS-em.
W planach jest już kolejny wyjazd, w weekend (tym razem do gminy Dziemiany – przyp. red.). Jarek załatwia właśnie kolejną grupę i coś mi się wydaje, że będzie o wiele większa. Wydźwięk tego mojego postu był rzeczywiście duży i sporo osób się zainteresowało.
Wszystko zależy od tego, kto w jakim miejscu się znajdzie. Jak wcześniej byliśmy na posesjach, to fakt – często to zabrania były tylko niewielkie gałęzie. Ale tam mieszkają starsi ludzie i dla nich to był duży wysiłek. A my wkraczaliśmy dużą ekipą i w kwadrans byliśmy w stanie oczyścić całą działkę.
Z drugiej strony – to zamiatanie liści jest naprawdę ważną sprawą. W tej chwili w przypadku jakiegoś pożaru cała wioska spłonie, bo tam jest powalone drzewo przy drzewie i przez te liście ogień łatwo przedostanie się z budynku na budynek. Więc to musi być uprzątnięte i wywiezione. Podobnie z zagrożeniem związanym z kanałem Brdy – jeśli nie zostanie oczyszczony z drzew to wyleje i zaleje wieś.
Czyli rąk do pracy potrzeba. Czego jeszcze?
Dobrze byłoby, żeby w tej ekipie znaleźli się ludzie z jakimś prywatnym sprzętem budowlanym. To powinien być ktoś, kto umie to obsługiwać. Koparka, która była dużo mniejsza od wojskowej, pracowała bardzo wydajnie. Była dużo lepsza od ciężkiego sprzętu, który mieli żołnierze. Ale to pewnie też kwestia tego, że operator tej koparki był po prostu bohaterem i mistrzem.