Stojąc obok tego motocykla aż trudno uwierzyć, że do jazdy nie potrzeba prawa jazdy kategorii B. Wygląda jak jego więksi bracia, i choć silnik nie ma takiej mocy jak w sportwych ścigaczach, to serca do walki nie można mu odmówić. Yamaha YZF R-125 ma liczne zalety, wobec których nie sposób przejść obojętnie.
Przyznam, że gdy przyjechałem odebrać w salonie Yamahy motor do testów i przed wejściem do budynku omiotłem wzrokiem parking, trochę się zdenerwowałem. Nie miałem wiele czasu, więc zależało mi na tym, żeby szybko dopełnić formalności koniecznych do przekazania sprzętu, a tymczasem na parkingu stoją jakieś "szlifierki" , motocykle turystyczne i skutery, a mojej małej "yamaszki" nie ma. Wielkie było moje zdziwienie, gdy pracownik zaczął mnie przekonywać, że motocykl jest, stoi na zewnątrz, zatankowany i gotowy do drogi.
I rzeczywiście – był. Niebieska "szlifierka", na pierwszy rzut oka niczym nie różniąca się od swoich większych sióstr i braci. Tylko wprawne oko zobaczy, że ten motocykle jest jednak troszkę inny od "sześćsetek". Ale trzeba się dokładniej przyjrzeć.
Yamaha YZF R-125 nawiązuje linią do Yamahy YZF R3, i YZF R6. Kiedy podczas jazd po mieście miałem okazję zaparkować koło R6 i porównać z moją "niebieską strzałą", motocykle różniły się naprawdę nieznacznie. Szersza opona z tyłu w R6, troszkę inny kształt owiewek – to wszystko. Dla laika różnice te są minimalne. Co innego w ruchu. R-125 ma silnik o pojemności 125 ccm, więc nie zerwie asfaltu podczas szybkiego ruszania spod świateł i nie będzie wyprzedzać wszystkiego co ma koła i porusza się po autostradzie. Ale nawet na trasach szybkiego ruchu nie będzie zawalidrogą.
Motocykl z pewnością spodoba się wszystkim fanom sportowej jazdy. Wygląda, jakby go dopiero co zgarnięto z jakiegoś toru wyścigowego. Owiewki zakrywają szczelnie silnik i resztę podzespołów, dokładnie tak samo jak w R3 czy R6. Tylko napis R-125 wskazuje na to, że mamy do czynienia z motocyklem, którym w świetle prawa może kierować każdy, kto ma przynajmniej od 3 lat prawo jazdy kategorii B lub właśnie zdał egzamin na kategorię A2.
Pozycja, jaką zajmuje się podczas jazdy też jest sportowa. Nie każdemu będzie wygodnie, ja przyzwyczajony do motocykli miejskich i turystycznych miałem niejakie problemy z dopasowaniem się na początku do wysoko zamocowanych podnóżków, nie specjalnie też polubiłem kładzenie się na baku. Ale co kto lubi, są i tacy motocykliści, którzy nie wyobrażają sobie jazdy w pozycji siedzącej z głową wysoko w górze.
Gdy już oswoiłem się z myślą, że najbliższe dwa tygodnie będę jeździł w pozycji niemal leżącej przyszedł czas na włączenie silnika i zapięcie pierwszego biegu. Sam dźwięk nie zachwyca – to niestety wada większości 125-tek, które wydają dźwięk pośredni miedzy depilatorem żony, a kosiarką do trawy. Tu nie jest inaczej, a bulgocik miał dziwnie blaszane brzmienie, trochę jakby ktoś gotował wodę w starym garnku. Wrażenie to nie opuszcza nas także w trakcie jazdy i niestety – dźwięk silnika piękny nie jest. Podobno po zdjęciu tłumika fabrycznego i zamocowaniu akcesoryjnego można polepszyć wrażenia akustyczne.
Za to skrzynia biegów… bajka. Biegi pracują jak na rasowy sportowy motocykl przystało. Jedynka w dół, potem każdy następny zapina się popychając lekko stopą pedał do góry przy jednoczesnym puszczeniu manetki gazu. Redukcja tak samo - puszczamy gaz, wbijamy stopą niższy bieg i gotowe. O dźwigni sprzęgła można zapomnieć, lewa dłoń pracuje wyłącznie przy zapinaniu pierwszego biegu. Biegi wchodzą pewnie, dźwignia pracuje bardzo wyczuwalnie, ani razu nie zdarzyło mi się wrzucenie jakiegoś międzybiegu, czy żeby któryś z nich wyskoczył podczas jazdy. Japońska precyzja.
Trochę brakowało mi na wyświetlaczu informacji o tym, jaki bieg aktualnie jest wybrany. A to ważne o tyle, że jest ich aż sześć, więc w ferworze walki na miejskich uliczkach można się zapomnieć. A później będzie kłopot, bo gdy staniemy gdzieś na światłach z zapiętą czwórką, szybkie "przeklikanie" się do jedynki nie zawsze wychodzi. Raz zdarzyło mi się, że zredukowałem tylko do biegu jałowego i jedynka nie chciała wejść. Trzeba było puścić dźwignię, przegazować troszeczkę i dopiero wtedy udało mi się zapiąć pierwszy bieg i ruszyć.
Na ciekłokrystalicznym cyfrowym wyświetlaczu znajdziemy za to wiele innych informacji. Jest wskaźnik paliwa, ilość przejechanych kilometrów, licznik dzienny, prędkościomierz, obrotomierz i temperatura silnika. A także średnia prędkość, średnie spalanie, chwilowe spalanie, czas jazdy, czyli wszystkie informacje, które mogą się przydać na torze. A że podczas wyścigów nie ma czasu na przyciskanie przycisków na desce, wszystkie te informacje są dostępne po naciśnięciu przełącznika przy kierownicy.
Na górze wyświetlacza znajdują się kontrolki shift light, które zapalają się w chwili, gdy obroty silnika zbliżają się niebezpiecznie do 10 tysięcy obrotów. Niepotrzebny gadżet w klasie 125? Też tak pomyślałem na początku, ale podczas prób dynamicznej jazdy zobaczyłem, jak bardzo to się przydaje. Prędzej zobaczymy błyskające na biało światełka ledowe, niż na wyświetlaczu zauważymy, jakie są obroty silnika. Błyk flesza o znak, że trzeba wrzucić wyższy bieg lub troszkę zwolnić. Światełka zapalają się także na szóstym biegu w chwili, gdy motocykl pędzi na granicy swoich możliwości.
I choć jest to tylko 125-tka, to o dziwo można ją rozpędzić do całkiem słusznej prędkości 135 km/h. W każdym razie tyle udało mi się osiągnąć na długim prostym odcinku autostrady i … wcale nie było z górki. Należy jednak uznać, ze motocykl woli poruszać się po drogach z prędkościami trochę niższymi.
Silnik, choć wcale nie duży, w połączeniu ze świetnie zestopniowaną skrzynią sprawia, że motocykl jest bardzo dynamiczny do około 80-90 km na godzinę. Początkujący stunterzy mogą poćwiczyć na nim nawet stanie na kole podczas ruszania – da się. Zwłaszcza młodzi, nastoletni (i lżejsi) kierowcy mogą poczuć się na YZF R-125 jak na "poważnym" motocyklu wyścigowym. Mała Yamaha naprawdę działa na wyobraźnię.
Żeby zatrzymać motocykl ważący 142 kg plus kierowca potrzeba całkiem mocnych hamulców. I tu też Yamaha nie ma powodów do wstydu. Potężna tarcza z przodu o średnicy 292 mm i niewiele mniejsza z tyłu (230 mm) w połączeniu z wielotłoczkowymi zaciskami potrafią sprawić, że motocykl szybciej się zatrzymuje niż rozpędza. Trzeba wręcz uważać, żeby nie naciskać klamki zbyt mocno, bo Yamaha wtedy nieprzyjemnie leci na pysk – dość miękko zestrojony amortyzator sprawia, że motocykl nieprzyjemnie nurkuje.
Tylny hamulec w motocyklach częściej wykorzystuje się jako wspomagający i nie inaczej jest w przypadku R-125. Sam użyłem go kilka razy w ciągu dwóch tygodni, bardziej żeby sprawdzić czy działa, niż z potrzeby awaryjnego hamowania. Trochę trudno wyczuć moment, w którym naprawdę zaczyna działać. Najpierw nie dzieje się nic, po troszkę mocniejszym wciśnięciu zaczyna blokować koło. Pewnie to kwestia wyczucia, mnie zabrakło czasu na bliższe z nim poznanie i chęci – do szczęścia wystarczała mi przednia tarcza.
To, co bardzo mi się spodobało, to tylne zawieszenie. Nie są to jakieś sprężynki na amortyzatorkach umieszczonych po obu stronach tylnego koła, tylko całkiem poważnie i konkretnie wyglądający amortyzator centralny. Skok 114 mm, ani to dużo, ani mało, w tym motocyklu wydaje się w sam raz. R-125 pomyślano jako sprzęt do jazdy "cywilnej", więc nieco bardziej miękkie zestrojenie zawieszenia spodoba się kierowcom w ruchu ulicznym. To wygodniejsze rozwiązanie, niż gdyby amortyzatory były tak twarde jak w motocyklach przeznaczonych na tor wyścigowy. Tym bardziej, że mała twarda kanapa też nie rozpieszcza naszej "dolnej części pleców".
Jak już wspomniałem, motocykl swoją linią nawiązuje do większych R3 i R6, jest do nich łudząco podobny. Agresywny przód, skośne spojrzenie reflektora nadaje sylwetce drapieżności. Kierunkowskazy na wysięgnikach, mała sportowa kanapa, lekki "ogon" popularnie zwany zadupkiem i wystająca gdzieś spod owiewek stalowa rama sprawiają, że motocykl może się podobać wszystkim miłośnikom sportowych maszyn.
To, co mi się nie spodobało, to kilka oszczędności, które moim zdaniem nie powinny mieć miejsca w motocyklu tej klasy. Z miejsca kierowcy widać wyraźnie oprawki żarówek, schowane z tyłu pod owiewką. Wygląda to trochę tandetnie i … tanio. Korek wlewu paliwa też nie jest najpiękniejszy, nie jest odchylany tylko wyjmuje się go w całości po przekręceniu kluczyka. Inżynierowie i styliści mogli się bardziej postarać. Tym bardziej, że Yamaha YZF R125 nie jest tania, w podstawowej konfiguracji kosztuje prawie 22 tysiące złotych.
Za tę cenę dostajemy motocykl, który wygląda świetnie, a jeździ niemal tak dobrze, jak wygląda. W klasie 125 ccm prędkość maksymalna na poziomie 130 km/h, bardzo skuteczny układ hamulcowy czy naprawdę świetna skrzynia biegów nie są bynajmniej standardem. Można na rynku znaleźć tańsze maszyny, którymi równie sprawnie będzie się można poruszać w mieście między samochodami stojącymi w korkach, ale mało która potrafi zapewnić taki poziom adrenaliny i zadowolenia z jazdy, jak najmniejsza "eRka".
Trwało kilka dni, zanim się do niej przyzwyczaiłem. Kolejnych kilka dni trwało bliższe zaznajamianie i docenianie wszystkich walorów tego motocykla. To nie była miłość od pierwszego wejrzenia, ale otwarcie muszę przyznać, że ostatnie trzy dni testów minęły nie wiem kiedy i pozostał żal, że już trzeba się rozstać. "Niebieska strzała" pokazała w ciągu dwóch tygodni, że nie jest żadną atrapą motocykla, tylko całkiem poważną maszyną. I choć na papierze dane techniczne silnika nie oszałamiają, to w ruchu miejskim serce małej Yamahy potrafi zapewnić sporo frajdy z jazdy.