Horror "To" nakręcony na podstawie niesamowitej powieści Stephena Kinga święci triumfy. Na ekranach polskich kin gości od 8 września i wyświetlany jest właściwie non stop. W repertuarze warszawskich multipleksów "To" można obejrzeć częściej niż co godzinę. Światowa premiera horroru miała miejsce tylko nieco ponad tydzień wcześniej i na punkcie filmu widzowie wprost oszaleli. Tymczasem światowe media przypominają, że opisany i zekranizowany potwór właściwie to istniał naprawdę. Tyle że był jeszcze straszniejszy.
Dziennikarz zajmujący się tematyką społeczną, polityczną i kryminalną. Autor podcastów z serii "Morderstwo (nie)doskonałe". Wydawca strony głównej naTemat.pl.
Horror "To" Stephena Kinga to książka licząca aż 1200 stron. Wydana została w 1986 roku, a zatem parę lat po słynnym i wyjątkowo głośnym nie tylko w USA procesie Johna Wayne'a Gacy'ego. Można zatem sądzić, że Gacy był dla Kinga pewną inspiracją. Choć pierwowzór potwora z powieści i z filmu był w rzeczywistości jeszcze straszniejszy niż sugestywna postać określana jako "to".
W Stanach Zjednoczonych ekranizacja powieści Kinga pobiła wszelkie rekordy otwarcia. Film w reżyserii Andre Muschiettiego w pierwszy weekend zarobił za oceanem ponad 117 miliona dolarów, kolejnych ponad 60 mln producent zarobił w kinach w innych krajach. Poprzedni rekord otwarcia box office’u wśród horrorów należał do "Paranormal Activity 3" i był to wynik o ponad połowę słabszy. Zatem skala sukcesu jest gigantyczna.
Akcja "To" toczy się początkowo w latach 50. w miasteczku Derry – typowa amerykańska prowincja. W mieście szaleje coś, co morduje wyłącznie dzieci. Co to jest? Po pewnym czasie okazuje się, że tajemniczym mordercą jest potwór, żerujący gdzieś w kanalizacji. Bohaterami książki są 11-latkowie, członkowie Klubu Frajerów, którzy próbują odnaleźć i z likwidować tajemniczego zabójcę. Potem akcja rozgrywa się już w latach 80., gdy dorośli członkowie Klubu Frajerów powracają do Derry, aby ponownie zmierzyć się z koszmarem z lat dziecięcych. Bo potwór znów rozpoczyna serię morderstw.
Tyle w przeogromnym skrócie. Ci, którzy czytali książkę Stephena Kinga, mówią zazwyczaj, że już nigdy ze spokojem nie spojrzą na klauna z McDonald'sa. Bo "To", czy inaczej Pennywise, to właśnie klaun. Taki, jaki znamy z urodzin w sieci fast-foodów. I taki, jakim był John Wayne Gacy – wyjątkowo okrutny seryjny morderca z Chicago, który na swoim sumieniu miał życie aż 33 osób, w większości nastoletnich chłopców.
John Wayne Gacy pochodził z rodziny polskich i duńskich emigrantów. Mieszkał na przedmieściach Chicago z rodzicami i dwoma siostrami. Jego ojciec, John Stanley Gacy (w Polsce to nazwisko pisane było Gaca lub Gatza), który był mechanikiem samochodowym i weteranem I wojny światowej, urodził się w Polsce, w ówczesnym zaborze pruskim. Biografowie seryjnego mordercy podkreślają, że ojciec odegrał w jego życiu negatywną rolę – był alkoholikiem, który znęcał się nad Johnem Waynem oraz nad całą rodziną. Ale to oczywiście nie tłumaczy tego, co "dokonał" Gacy.
Po raz pierwszy za przestępstwa seksualne wobec nieletnich chłopców John Wayne Gacy był skazany pod koniec lat 60. Miał wówczas 26 lat, żonę i dwójkę dzieci. Dla żony był to absolutny szok, małżeństwo się rozsypało. Mężczyzna dostał karę 10 lat więzienia, ale wyszedł... po półtora roku za dobre sprawowanie. Ułożył sobie życie od nowa, założył nową firmę, która odniosła sukces, ożenił się po raz kolejny. I był niezwykle szanowanym obywatelem, członkiem Partii Demokratycznej. Działał bardzo aktywnie, udzielał się w akcjach charytatywnych. A znany był choćby z tego, iż przebierał się za klauna i dawał przedstawienia dla dzieci w okolicznych szpitalach.
Swoją okrutną działalność prowadził niemal przez całe lata 70. Jego ofiarami byli m.in. młodzi chłopcy, których zatrudniał w swojej firmie budowlanej, nastolatkowie zwabieni z przystanków autobusowych czy też męskie prostytutki.
Nie zawsze mordował. Jedna z jego ofiar, Jeffrey Ringall, choć pewnie zabrzmi to okrutnie, miał szczęście. Nie został zabity, a "jedynie" brutalnie zgwałcony. Gacy "zgarnął" go z ulicy. Wsiadł do auta przestępcy, bo ten go namówił na jointa. Po chwili jednak przyłożył mu do nosa chusteczkę nasączoną chloroformem. Ringall stracił przytomność. Gdy ją odzyskał, zorientował się, że jest w jakimś mieszkaniu a obok niego nagi obleśny mężczyzna. I znów stracił przytomność. Przy kolejnym przebłysku świadomości czuł, że jest gwałcony. I znów chloroform. A potem obolały obudził się porzucony w miejskim parku.
To wszystko działo się w maju 1978 r. Wówczas John Wayne Gacy miał już na koncie niemal 30 ofiar. I dzięki zeznaniom Ringalla wpadł w ręce policji, ale... został wypuszczony. Śledczym nie udało się udowodnić, że mężczyzna, który zwabił i zgwałcił 26-latka, to ten sam szanowany działacz Partii Demokratycznej. Gacy wyszedł z aresztu z poczuciem jeszcze większej bezkarności, że nic na niego nie mają. Zamordował jeszcze 4 osoby. Ostatnią jego ofiarą był 15-letni Robert Piest i wpadł. Policja nie miała wprawdzie mocnych dowodów obciążających zatrzymanego, ale tym razem nie wypuszczono go z aresztu.
Gacy siedział za kratami, a policja wielokrotnie przeszukiwała jego dom na przedmieściach Chicago. Początkowo w jednej z szuflad znaleziono tylko kwitek z zakładu fotograficznego z nazwiskiem Piesta (co przeczyło zapewnieniom Gacy'ego, że zupełnie nie znał 15-latka) oraz sygnety noszone przez absolwentów college'ów. Nieprędko jednak śledczy natrafili na miejsce, z którego wydostawał się makabryczny swąd. Dłuższy czas myśleli, że to kanalizacja się psuje. Gdy w końcu postanowili dotrzeć do źródła fetoru, w najstraszniejszych wyobrażeniach nie przypuszczali, że odkryją coś tak potwornego.
Pod podłogą znaleziono 27 rozkładających się ciał. Kilka z nich było w stanie tak strasznym, że po dziś dzień nie udało się zidentyfikować zwłok. Wówczas John Wayne Gacy uznał, że nie ma nic na swoją obronę. Wskazał jeszcze kilka innych miejsc na terenie swojej posesji, gdzie zakopał ciała swoich ofiar, które przed śmiercią ogłuszał i brutalnie gwałcił.
Proces Gacy'ego przebiegł błyskawicznie. Winę udowodniono mu w ciągu dwóch godzin. Potwór nie odczuwał żadnej skruchy – mówił, że absolutnie nie żałuje tego co zrobił. Sąd orzekł najwyższy wymiar kary, na którą morderca za kratami czekał jeszcze długo. W celi śmierci spędził 14 lat. Wyrok wykonano 10 maja 1994 r. poprzez wstrzyknięcie trucizny. Jego ostatnie słowa, skierowane do więziennego strażnika, brzmiały: "kiss my ass".
Po śmierci Johna Wayne'a Gacy'ego eksperci do badań pobrali jego mózg, aby sprawdzić, czy mózg tak okrutnego seryjnego mordercy jest w jakikolwiek sposób inny niż mózg zwykłego człowieka. Różnic nie odnaleziono. A w miejscu, gdzie stał dom, w którym prawdopodobny pierwowzór potwora "To" ukrywał zwłoki swoich ofiar, dziś stoi duże osiedle bloków.