Fani Spider-Mana czekali na to od 2007 roku, kiedy to wyszła ostatnia filmowa część przygód człowieka-pająka. Po dłużyznach, jakie zaserwował widzom Sam Raimi pięć lat temu, "Spidy" wraca do formy. Szybszy, lepszy, bardziej efekciarski i wreszcie komiksowy.
"Niesamowity Spider-Man" (w org. tytule "The Amazing Spider-Man") miał być hitem. Miał przyćmić poprzednie filmy o człowieku pająku, a reżyser Marc Webb miał zbawić tę postać tak samo, jak Chris Nolan zbawił Batmana. Poprzedni reżyser, Sam Raimi w serii filmów wykreował Spidy'ego zbyt pewnego siebie, zbyt hollywoodzkiego, a za mało komiksowego i ludzkiego.
Na szczęście, nowy Spider-Man jest taki, jak jego komiksowy pierwowzór. Nieporadny, nieśmiały, ale chwilami bezczelny, trochę fajtłapa, ale ostatecznie dzielny i bohaterski. To wszystko w "Niesamowitym…" udało się uchwycić.
Film opowiada całą historię powstania Spider-Mana, oczywiście odpowiednio podkoloryzowaną na potrzeby Hollywood. Nie przeszkadza to jednak, bo scenarzyści dość wiernie przekazali treść komiksu. Dowiadujemy się więc jak Peter Parker otrzymał swoje moce, kim byli jego rodzice oraz czemu ostatecznie mieszkał tylko ze
swoją ciocią, May. A wszystko to pokazane tak, by nawet niezorientowany w historii Spidy'ego widz nie mógł się zgubić w dość skomplikowanej jednak fabule.
Dość szerokie wprowadzenie jednak nie nuży. Historię poprowadzono tak, by sceny akcji przeplatały się z mniej dynamicznymi fragmentami opowiadającymi o życiu Petera Parkera. Nigdy nie jest tak, że widz raczony jest dialogowymi dłużyznami albo przeładowany motywem "zabili go i uciekł". Webb doskonale wyważył jedno i drugie, a całość ani na chwilę nie przestaje interesować. Przez prawie cały film mamy też do czynienia z fabularnymi niedopowiedzeniami – a to sprawia, że za wszelką cenę chce się oglądać do końca.
To jednak nie udałoby się, gdyby nie Andrew Garfield, odtwórca głównej roli. W przeciwieństwie do poprzedniego Spider-Mana, Toby'ego Maguire'a, Garfieldowi niczego nie brakuje. Tamten był bardzo pewny siebie, bardzo bohaterski i hollywoodzki. Kreacja stworzona przez Garfielda to mniej efekciarstwa (zupełnie nie pasującego do S-M), a więcej komiksu. I widać to, paradoksalnie, nie w scenach, gdy Spidy pędzi przez miasto na pajęczej linie, ale właśnie wtedy, gdy oglądamy Petera Parkera. Nastolatka, trochę nieporadnego, ale inteligentnego, a przede wszystkim – bez nadęcia, które tak bardzo raziło w poprzednich filmach. Wreszcie film o Spider-Manie przestał być bohaterem komiksowym przekutym w Hollywoodzką popkulturę, a stał się prawdziwą adaptacją komiksu.
Szczególnie relacja z Gwen Stacy (w tej roli przepiękna Emma Stone) idealnie oddaje charakter Spidy'ego. Nastolatki czasem nie wiedzą co powiedzieć, ich rozmowy są raczej nerwowe, ale w ten pozytywny, właściwy dla poznawania wielkiej miłości, sposób. Parker zazwyczaj w tych sytuacjach bawi nieśmiałością, w czym dzielnie sekunduje mu Emma Stone. Dzięki temu wątek miłosny został pozbawiony beznadziejnego patosu i emocjonalnego efekciarstwa, tak typowych dla filmów z USA.
Efekciarstwo – i efekty – Marc Webb umieścił tam, gdzie być powinny, czyli w scenach akcji. Przemierzanie miasta na pajęczych linach zrealizowane zostało perfekcyjnie, głównie za sprawą pracy kamery. Walki są dynamiczne, ale nie przesadzone, w ich trakcie reżyser czasem puszcza oko do widza – by przypomnieć, że naprawdę, nie wszystko tutaj jest na serio. Chociaż ściany się walą, ludzkość wisi na włosku, a Główny Zły rzuca Parkerem z taką mocą, że tynk odpada ze ścian.
Czyli w skrócie: reżyserowi się udało. W 2002, 2004 i 2007 powstały "Spider-Man" 1, 2 i 3, czyli po prostu filmy o człowieku pająku. W 2012 powstała prawdziwa adaptacja komiksu, a nie tylko popkulturowa trawestacja znanego bohatera. Tytuł nie kłamie: nowy Spider-Man jest naprawdę niesamowity.