Jeden gest Kacpra Kuszewskiego, a wzbudził tyle emocji. Aktor, znany głównie z serialu "M jak miłość", przekazał pieniądze wygrane w telewizyjnym programie na Centrum Praw Kobiet, któremu cofnięto dofinansowanie. – Opowiedziałem się jednoznacznie po stronie ofiar przemocy domowej. Fundacja, którą wsparłem, pomaga kobietom bez względu na ich poglądy. Nie przyszło mi do głowy, że może to zostać odebrane jako manifest polityczny – tłumaczy w rozmowie z naTemat.
Ostatnim gestem zyskał Pan w oczach wielu polskich kobiet. Dlaczego zdecydował się Pan wesprzeć akurat Centrum Praw Kobiet?
Absolutnie nie chciałem, aby przekazanie wygranej na tę konkretną organizację, zostało odebrane jako manifest polityczny. Wiem, że Centrum Praw Kobiet od wielu lat pomaga ofiarom przemocy domowej, a ostatnio straciło dotację. Ideą programu "Twoja twarz brzmi znajomo" jest pomaganie potrzebującym. Uznałem więc, że wesprę organizację godną zaufania, która jest w potrzebie. Przecież nie może dochodzić do sytuacji, że pomoc ludziom będzie uzależniona od poglądów politycznych.
Jak ocenia Pan sytuację kobiet w Polsce, które od ponad roku wychodzą na ulice i walczą o swoje prawa?
To był właśnie jeden z powodów, dla którego zdecydowałem, że wesprę Centrum Praw Kobiet. Jako społeczeństwo jesteśmy podzieleni przez polityków i media. Tymczasem marsze w obronie praw kobiet, jak i głośna akcja #metoo pokazały, że kobiety potrafią mówić jednym głosem. Trzeba je wspierać, tym bardziej, że pojawiały się głosy próbujące lekceważyć ich działania. Wciąż obserwuję, że kobiety w Polsce rzadziej zajmują ważne stanowiska, nadal są gorzej wynagradzane za taką samą pracę.
Kobiety dziękują za wsparcie i doceniają, że teraz o Centrum Praw Kobiet usłyszy wielu Polaków. To zapewne dla tej instytucji forma promocji.
Mam nadzieję, że tak się stanie. Program "Twoja twarz brzmi znajomo" ma szeroką widownię, również wśród pań z małych miast i wsi. Jeśli dzięki temu dowiedzą się, że taka instytucja jak Centrum Praw Kobiet istnieje i pomaga kobietom-ofiarom przemocy domowej, to należy się tylko cieszyć. I liczyć na to, że znajdą się kolejni darczyńcy gotowi wesprzeć tę fundację.
Od 17 lat jest Pan związany z TVP. Nie obawiał się Pan, że wsparcie organizacji, której Zbigniew Ziobro odmówił dofinansowania, może zostać odebrane jako jednoznaczne opowiedzenie się po konkretnej stronie?
Opowiedziałem się jednoznacznie po stronie ofiar przemocy domowej. Fundacja, którą wsparłem, pomaga kobietom bez względu na ich poglądy. Nie przyszło mi do głowy, że może to zostać odebrane jako manifest polityczny. Poza tym nie jestem pracownikiem TVP, serial "M jak miłość" jest produkowany przez firmę zewnętrzną. Przez te 17 lat przetrwaliśmy kilka różnych zarządów, szefów telewizji, rządów. Nie wierzę, że przekazanie pieniędzy organizacji charytatywnej może mnie narazić na jakieś problemy zawodowe. Gdyby jednak tak się stało, to wtedy będę musiał sobie z tą sytuacją poradzić.
Być może wtedy udałoby się zerwać z wizerunkiem Marka Mostowiaka z "M jak miłość".
Dzięki roli w serialu miałem poczucie stabilizacji i nie musiałem zabiegać o inne prace zarobkowe. A resztę czasu mogłem poświęcać na realizację projektów artystycznych, które mnie interesowały. Przez dziewięć lat byłem aktorem Teatru Pieśń Kozła we Wrocławiu, to jeden z najlepszych niezależnych teatrów w Polsce, bardzo ceniony zagranicą. Jeździliśmy na liczne festiwale, gdzie zdobywaliśmy prestiżowe nagrody. Niewiele osób o tym wie, bo to teatr skierowany do bardziej elitarnej widowni. I przez to również mało dochodowy.
Praca w nim ogromnie dużo mnie nauczyła, ale nie mógłbym sobie na nią pozwolić, gdyby nie serial. Współpracę z Teatrem Pieśń Kozła już zakończyłem a serial też przecież nie będzie trwać wiecznie. Mam nadzieję, że uda mi się jeszcze w życiu zagrać inne role, chociaż zdaję sobie sprawę, że będzie mi trudno "uwolnić się" od postaci Marka Mostowiaka. Na szczęście pracuję też w dubbingu, gram w kilku spektaklach komediowych, biorę udział w różnych koncertach, śpiewam recitale. Nie narzekam na brak zajęć.
Jako 13-latek zaczynał Pan w musicalu, od dwóch lat jest Pan członkiem zespołu Leszcze, wystąpił Pan w kilku innych programach muzycznych. Myślał Pan, żeby porzucić aktorstwo na rzecz muzyki albo to połączyć?
Przecież ja przez całe życie to łączę! Przez dwanaście lat uczyłem się w szkole muzycznej. Odkąd skończyłem studia aktorskie, to zawsze grałem w jakimś muzycznym przedstawieniu, śpiewałem w Kabarecie Olgi Lipińskiej i zajmowałem się dubbingiem. Również spektakle Teatru Pieśń Kozła oparte są na śpiewie. Nagrałem nawet płytę z napisanymi specjalnie dla mnie piosenkami z mojego recitalu "Album Rodzinny". Nigdy jednak nie brałem lekcji śpiewu i nie uważam się za wokalistę, tylko za śpiewającego aktora. Dlatego interesuje mnie przede wszystkim piosenka aktorska.
Kilka lat temu na małej scenie Teatru Roma wraz z Kasią Zielińską i naszymi partnerami z "Tańca z gwiazdami" zrobiliśmy muzyczny spektakl pt. "Berlin, czwarta rano", z piosenkami z kabaretów niemieckich z lat 30. Został on bardzo dobrze przyjęty. Wspominamy tę współpracę z sentymentem i mamy pomysły, by zrobić kolejny wspólny projekt.
Kilka standardowych pytań: wymarzona rola to?
Nigdy nie umiałem odpowiedzieć na to pytanie. Zawsze bardziej niż konkretna rola, interesowała mnie praca z ciekawymi, inspirującymi ludźmi.
Z kim chciałby Pan grać?
I znowu nie wiem, co powiedzieć. Z Janem Peszkiem, Krzysztofem Stroińskim, Anną Radwan, Marią Maj... Jest wielu znanych aktorów, których cenię i wielu mniej znanych, z którymi być może pracowałoby się fantastycznie. Poza tym, ja nie lubię robienia takich rankingów.
Polski film w ostatnich latach ma się dużo lepiej. Minął czas, kiedy w kinach oglądaliśmy tylko kiepskie komedie romantyczne. Niedawno dostaliśmy Oscara za "Idę", mamy wielu reżyserów młodego pokolenia, którzy robią ciekawe i ambitne kino. Jakie polskie filmy z ostatnich lat szczególnie zapadły Panu w pamięć?
Przez wiele lat byłem zniechęcony do polskiego kina, w którym dominowało przekonanie, że wybitny film musi być do szpiku kości pesymistyczny. Oglądanie polskich filmów kojarzyło mi się z czymś smutnym, dołującym i unikałem ich. Dlatego umknęło mi bardzo wiele produkcji z ostatnich lat. Ale ostatnio faktycznie coś zaczyna się zmieniać. Zachwycił mnie na przykład film Kingi Dębskiej "Moje córki krowy". Bardzo skromne kino, ludzkie, bez nadęcia. Piękne. Do tego świetne aktorstwo i bardzo pozytywny przekaz, mimo że historia jest smutna.
Z kolei "Ida" zaczarowała mnie czymś, co nazywam "muzycznością obrazu". Cały ten film w moim odczuciu miał bardzo muzyczną konstrukcję i rytm. A strona wizualna była zachwycająca, kadry, światło scenografia dopracowana w najmniejszym detalu. To było nawiązanie do najlepszych tradycji polskiego kina. Absolutnie zasłużony Oscar.
W ostatnich miesiącach pojawiają się głosy, że władza przejmuje kontrolę nad sztuką i kulturą. Zwolniono dyrektorkę PiSF, głośna była sprawa "Klątwy" czy brak dofinansowania na Malta Festival.
Próba politycznych ingerencji w kulturę i sztukę zawsze wywołuje mój głęboki sprzeciw, ale też zdziwienie. Przecież w historii naszego kraju każda próba kontrolowania sztuki prędzej czy później obracała się przeciwko tym, którzy chcieli to zrobić.
Dziwię się więc, że politycy kolejny raz popełniają ten błąd. Mam głębokie przekonanie, że to polskiej kultury nie zniszczy, choć na pewno utrudni życie jej twórcom. Sztuka i kultura wymagają mecenatu państwa, ale musi to być mądre działanie. A jeżeli z dnia na dzień ważne stanowiska są obsadzane nie według kompetencji, a klucza partyjnego i politycy mają decydować, jakie scenariusze są realizowane, to zaczynamy się cofać. To smutne, że ludzie, którym powierzono odpowiedzialność za rozwój kultury tego nie rozumieją. Myślę jednak, że takie opresyjne sytuacje będą dla twórców silnym bodźcem do działania.