Żeby kupić człowieka, wystarczy mniej niż tysiąc złotych. Czasami trzeba zapłacić trochę więcej, jeśli niewolnik ma jakieś specjalne umiejętności. Wszystko rozgrywa się u wrót Europy – w Libii. Która graniczy z wciąż lubianymi przez turystów Egiptem czy Tunezją. Ale handel ludźmi to problem nie tylko Afryki. W mniejszym stopniu, ale jednak, cierpią też Polacy.
SC (tak dla jego bezpieczeństwa nazywa go Międzynarodowa Organizacja ds. Migracji) to młody, silny Senegalczyk. Z jednym marzeniem – przedostać się z Afryki do Europy. Czyli w praktyce do Włoch. Byliście w ostatnich latach w Italii? Dla kogoś, kto nasłuchał się opowieści o zalewie migrantów z Bliskiego Wschodu, może to być co najmniej egzotyczne wydarzenie. Rzeczywiście, przybyło ich do Europy setki tysięcy – ale we Włoszech ich nie widać.
Tam mają inne zmartwienie – zalew migrantów z Afryki. Takich jak SC, który do Włoch nigdy nie dotarł. Dlatego kiedy cała Europa zajmuje się uchodźcami z Syrii czy Afganistanu, ulice włoskich miast są pełne czarnoskórych. Pochodzą praktycznie z całego Czarnego Lądu – z Ghany, Czadu i wielu innych państw.
Scenariusz zawsze jest taki sam. Ruszają z wilgotnych państw dookoła równika na północ. Pierwszą przeszkodą jest śmiertelnie groźna Sahara, którą pokonują zdani na łaskę przemytników. Dla wielu uchodźców już ona jest przeszkodą nie do pokonania. Szlak migrantów przez Saharę najłatwiej rozpoznać po szczątkach tych, którzy chcieli się dostać do lepszego świata, ale nie poradzili sobie z pierwszą przeszkodą. Ich ciała są po prostu wyrzucane po drodze.
Po drugiej stronie pustyni jest położona nad Morzem Śródziemnym Libia. Ale tam czai się jeszcze większe zagrożenie. Zamiast przemytników, którzy ich przetransportują do Włoch, Afrykanie spotykają handlarzy towarem. Towarem oczywiście są oni.
Tak było z SC, który Senegalu na własną rękę dotarł do miasta Agadez w Nigrze. To już praktycznie Sahara. Tam musiał zapłacić 200 tysięcy franków CFA, aby przemytnicy przetransportowali go do Libii. Trafił do miasta Sabha, tylko po to, aby dowiedzieć się od kierowcy, że nie został opłacony przez przemytników. A przecież kierowca też chce zarobić – dlatego cały "transport" trafił na handel. On sam też został sprzedany.
Wystarczy kilkaset euro
W Europie o tym zjawisku zmówi się o tym niechętnie. Praktycznie zdawkowo. Coś drgnęło w kwietniu, kiedy Międzynarodowa Organizacja ds. Migracji informowała o rozrastającym się handlu niewolnikami w Libii.
Według organizacji migranci są zatrzymywani przez przemytników, ale nie są transportowani dalej do Europy, a często trafiają na sprzedaż. Według IOM cena na rynku waha się od dwustu do pięciuset dolarów. I oczywiście rośnie wraz z umiejętnościami czy po prostu siłą, zdrowiem. Niemniej jednak to wszystko oznacza, że człowieka można kupić za mniej niż tysiąc złotych. Droższe bywają używane telefony komórkowe.
Przerażający jest jednak nie tylko proceder, ale i warunki, w których przetrzymuje się ludzi. Bicie, głodowe racje żywnościowe, gwałty – to norma. Wspominany wcześniej SC opowiadał, że zanim się uwolnił, po sprzedaniu trafił do prowizorycznego więzienia, gdzie oprócz niego przebywało około stu więźniów.
"Silny, w sam raz na farmę"
O takich przypadkach media i organizacje zajmujące się handlem ludzi informują co jakiś czas. Czy coś się zmieniło? Oczywiście, że nie. Sprawa momentalnie przycichła. Zachód jest wystarczająco zajęty migrantami, którzy docierają do Europy, więc na myślenie o tych, którzy popadli w niewolę po drodze, zwyczajnie nie ma ani czasu, ani pieniędzy, ani politycznej woli i przede wszystkim – zrozumienia.
Temat wypłynął znowu w ostatnich dniach dzięki dziennikarzom CNN, którzy udali się do Libii i na własne oczy zobaczyli, że ten proceder naprawdę istnieje. Reporterzy byli świadkami zwykłej aukcji. Sprzedawca przedstawiał kolejne kwoty. – Dziewięćset dinarów, tysiąc, tysiąc sto, tysiąc dwieście… Sprzedani – wykrzykuje mężczyzna na nagraniu przedstawionym przez CNN. Za 1200 dinarów libijskich, czyli mniej więcej 800 dolarów. Po 400 na głowę.
Na tym samym nagraniu widać też ciemnoskórego chłopaka. Ma około dwudziestu lat, jest Nigeryjczykiem. Został zaoferowany do sprzedaży jako jeden z grupy "dużych, silnych chłopaków do pracy na farmie". Tak przynajmniej przedstawił go licytator.
Perspektyw na poprawę nie widać
SC i tak miał szczęście, o ile w ogóle można to tak nazwać. Nie został bowiem sprzedany do pracy, a na okup. W "więzieniu", do którego trafił, przebywało około 100 innych osób. Porywacze domagali się za niego od rodziny około 480 dolarów, których nie mógł zebrać ani on, ani rodzina. Bliscy wiedzieli o jego losie, ponieważ zamachowcy często bili zakładników i jednocześnie dzwonili do ich bliskich, aby usłyszeli ich krzyki. Został więc sprzedany innemu Libijczykowi. Ten umieścił go w większym domu, ale ustalił nową cenę: 970 dolarów. W końcu udało mu się zebrać trochę pieniędzy, zaczął też pracować dla porywaczy jako tłumacz. Dzięki temu nie był już bity.
Dalej jego historia się urywa. Pojawiają się za to wspomnienia. O biciu, o przetrzymywaniu w nieludzkich warunkach, o gwałtach na kobietach, które także są sprzedawane jako niewolnice.
Czy coś zmieni się w najbliższym czasie? Wątpliwe. Przede wszystkim dlatego, że Bruksela do spółki z Rzymem dogadała się z władzami w Libii. Straż przybrzeżna afrykańskiego państwa została przeszkolona i doposażona. W efekcie od lipca liczba imigrantów docierających do włoskiego wybrzeża zmalała o 70 proc.
Ci, którzy są zawracani, mieli być witani w Libii w warunkach nieurągających ludzkiej godności. Tak się jednak nie stało – ci, którym się nie udało, są stłaczani w ośrodkach dla migrantów. W fatalnych warunkach, gdzie są bici, niedożywieni, gwałceni. To wszystko tylko daje handlarzom żywym towarem większe pole do manewru.
Na pewno nie będzie też tak, że ludzie z serca Czarnego Lądu nagle zaprzestaną prób przedostatnia się do Europy. Powód jest prozaiczny – nawet pomimo uszczelnienia granic do Włoch z Libii w 2017 roku dotarło ponad 100 tys. osób. Skoro im się udało, to kolejni też o tym będą marzyć.
Rodziny wielu z nich będą cierpieć podwójnie. Najpierw zadłużą się, żeby wysłać syna po lepsze życie do Europy. Potem być może dowiedzą się, że ich trud został zniweczony, ponieważ potomek został niewolnikiem.
Efekt ludzkiej desperacji... także w Polsce
Warto podkreślić, że takie regularne targi niewolników to swojego rodzaju precedens w XXI wieku. – Kiedyś mówiło się, że nawet w Polsce są aukcje ofiar handlu ludźmi, ale tak naprawdę nie było to w żaden sposób potwierdzone. Wiec myślę, że to nie jest norma światowa. Doprowadził do tego kryzys migracyjny, przez co ludzie tak bardzo chcą się wydostać z Afryki, że godzą się naprawdę na wiele – mówi w rozmowie z naTemat Joanna Garnier z La Strada, Fundacji Przeciwko Handlowi Ludźmi i Niewolnictwu.
– Pracuję w fundacji od 22 lat i nigdy nie słyszałam o takich regularnych targach niewolników jak w Libii – dodaje Garnier. I jak podkreśla, podobne problemy dotyczą także Polaków.
– Handel ludźmi to problem całego świata. W mniejszym lub większym stopniu występuje także w Polsce. Sedno problemu to wykorzystanie człowieka przez człowieka. Jako organizacja pomagamy około dwustu osobom rocznie. To oszukani ludzie – wykorzystywani w pracy, zmuszani do prostytucji. To osoby, które w jakimś momencie zostały oszukane, czyli najpierw zwabione, a potem często wywiezione z kraju lub też takie, które wyjechały za namową handlarzy ludźmi i już tam wpadły w kłopoty – wyjaśnia. Co ciekawe, ofiarą padają nie tylko Polacy poza granicami kraju, ale i choćby Ukraińcy, którzy przyjeżdżają do Polski. Fundacja swoje działania prowadzi w ramach Krajowego Centrum Interwencyjno-Konsultacyjnego dla Ofiar Handlu Ludźmi, finansowanego przez MSWiA.
Łatwo zauważyć, że to ten sam mechanizm, który jest wykorzystywany w Libii. Tam ludzie też migrują, żeby zapewnić sobie lepsze życie. I często kończy się to tragicznie.
– Ludzie bywają łatwowierni i nie znają swoich spraw, co pracodawcy i pośrednicy wykorzystują bez litości. Dlatego często wywiezieni do pracy i nieopłacani pracownicy pozostają na miejscu, bo czekają na pieniądze, które mają być "już zaraz". Albo pracodawca pozwala im odejść, ale nie chce oddać dokumentów, które wcześniej zabrał. Pojawiają się też groźby. Wmawia się ludziom, że pracują nielegalnie, więc mają siedzieć cicho, bo inaczej zostaną aresztowani, co nie musi być prawdą, bo choćby w Unii Europejskiej możemy pracować legalnie – podsumowuje Garnier.
Dla wszystkich, którzy zetknęli się z opisywanymi zjawiskami, Fundacja przygotowała całodobowy telefon zaufania: 22 628 99 99
Reklama.
Joanna Garnier
Fundacja La Strada
Obiecuje się górę złota. U podstaw zawsze leży oszustwo, obietnica bez pokrycia. Czyli "zabiorę cię do pracy do świetnego miejsca". Anglia, Niemcy i Holandia to pierwsze wybory. Oszukani zawsze słyszą wiele zachęcających słów. "Zarobisz wiele pieniędzy, nie będziesz musiał znać języka i nie narobisz się, bo to lekka praca". Od tego się zaczyna.