
Kiedy zapytacie znajomych, kim jest minister na zdjęciu, ręczę, że zdecydowana większość z nich nie będzie miała bladego pojęcia, o kogo chodzi. Bo Marek Gróbarczyk – o nim mowa – w rządzie ma nietypową rolę. Choć jest ministrem gospodarki morskiej i żeglugi śródlądowej, znany jest przede wszystkim z tego, że jest... nieznany. No bo ile razy o nim słyszeliście w ciągu ostatnich dwóch lat?
REKLAMA
Podpowiem: pewnie ani razu. Bo Gróbarczyk niekoniecznie wychyla się. Trochę głośniej zrobiło się o nim przy okazji planów przekopu Mierzei Wiślanej, aby uniezależnić się od Rosjan. Gróbarczyk wtedy chwalił się swoimi planami między innymi na... Twitterze. Przekop obiecał do 2021 roku. Na razie wiele się w tej kwestii nie dzieje, więc trudno orzekać, czy spełni swoją obietnicę, ale to inna historia.
Nawet go nie hejtują
Swoją drogą – pochwalił się na Twitterze, ale tam Gróbarczyk też nie jest zbyt aktywny. W zasadzie ogranicza się do podawania dalej tweetów od innych użytkowników. Ostatni raz napisał coś sam z siebie jeszcze w... październiku. Oczywiście nie ma nic złego w tym, że ktoś się trzyma z daleka od mediów społecznościowych. Choć na tle reszty polskich polityków Gróbarczyk rzeczywiście wyróżnia się swoją "twitterową abstynencją".
Swoją drogą – pochwalił się na Twitterze, ale tam Gróbarczyk też nie jest zbyt aktywny. W zasadzie ogranicza się do podawania dalej tweetów od innych użytkowników. Ostatni raz napisał coś sam z siebie jeszcze w... październiku. Oczywiście nie ma nic złego w tym, że ktoś się trzyma z daleka od mediów społecznościowych. Choć na tle reszty polskich polityków Gróbarczyk rzeczywiście wyróżnia się swoją "twitterową abstynencją".
Równie mizernie jest z jego Facebookiem. Sam profil Gróbarczyka jest prowadzony bardzo profesjonalnie. Jest ładne zdjęcie profilowe, jest też zweryfikowany. Cóż tego, skoro niewiele się dzieje. A sam fanpage śledzi całe 3,7 tys. osób. Dla porównania, odwołaną minister cyfryzacji Annę Streżyńską obserwuje 6,6 tys. osób. Andrzej Duda to ponad pół miliona "lajków". I tak samo jest z jego aktywnością. Jest tak nijaki, że kiedy przejrzycie jest posty, właściwie niewiele się pod nimi dzieje.
Weźmy choćby jeden z ostatnich postów, który opublikował... 11 grudnia. Dotyczył on zaprzysiężenia do rządu Mateusza Morawieckiego. W komentarzach praktycznie same gratulacje osób, które ewidentnie są z nim jakoś związane. Zero złych czy w ogóle jakichkolwiek emocji. "Jedyny minister, który ma wizję tego, co robi", "Gratulacje i do roboty", "Gratuluję panie Marku". Emocje jak na grzybach.
To i tak sukces, że w ogóle ktoś coś napisał – bo najczęściej panuje głucha cisza. Pod wtorkowym wpisem o rekonstrukcji rządu pojawiło się całe... dziewięć reakcji.
Media społecznościowe to nie wszystko. To samo jest w tych "tradycyjnych". W przeciwnych PiS właściwie go nie widać, a w prorządowych... w sumie też. W "Wiadomościach" przecież w porównaniu z innymi ministrami jest praktycznie pomijany. Czasem się pojawi w programach publicystycznych w Telewizji Trwam czy w TVP Info.
Pojawia się raczej tylko tam, bo ma jasno określone poglądy. Sam mówił, że "krystalizowały się w oparciu o Kościół, NSZ i solidarnościowy dom rodzinny". Co ciekawe, w młodości pracował w sztabie wyborczym… Lecha Wałęsy.
Drugie podejście do tematu
Nie można mu jednak odmówić konsekwencji. Gróbarczyk, choć urodził się w Nowym Sączu na Podkarpaciu, swoje życie związał z morzem. Ukończył Wyższą Szkołę Morską w Gdyni, w młodości pływał na statkach armatorów zachodnich jako oficer. Dzięki temu mógł zobaczyć za komuny świat. Minister uważa, że morską pasję odziedziczył po dziadku, który uczestniczył w 1920 roku w tzw. Zaślubinach Polski z morzem.
Nie można mu jednak odmówić konsekwencji. Gróbarczyk, choć urodził się w Nowym Sączu na Podkarpaciu, swoje życie związał z morzem. Ukończył Wyższą Szkołę Morską w Gdyni, w młodości pływał na statkach armatorów zachodnich jako oficer. Dzięki temu mógł zobaczyć za komuny świat. Minister uważa, że morską pasję odziedziczył po dziadku, który uczestniczył w 1920 roku w tzw. Zaślubinach Polski z morzem.
I choć szerzej nieznany, we własnym ogródku Gróbarczyk czuje się jak – co za przypadek – ryba w wodzie. Bo przecież ministrem w "swoim" resorcie nie jest pierwszy raz. Piszę "swoim", ponieważ Ministerstwo Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej powstało w 2015 roku. Rząd PO-PSL usunął ten resort.
Za to w czasach pierwszego rządu PiS (w koalicji z LPR i Samoobroną) istniał bliźniaczy resort. Wtedy nazywał się po prostu Ministerstwem Gospodarki Morskiej. I jego szefem przez kilka miesięcy był właśnie Gróbarczyk. Przez kilka miesięcy, bo przed Gróbarczykiem resortem rządził Rafał Wiechecki z LPR. Stołek ministra opuścił – a raczej został zmuszony do zwolnienia –
bardzo niezadowolony i bardzo szybko przeszedł do krytyki pracy nowego ministra.
bardzo niezadowolony i bardzo szybko przeszedł do krytyki pracy nowego ministra.
Wiechecki był zły, ponieważ Gróbarczyk był faworyzowany przez Joachima Brudzińskiego. W tamtych czasach sekretarza generalnego PiS, obecnie przewodniczącego komitetu wykonawczego PiS i przede wszystkim świeżo upieczonego ministra spraw wewnętrznych. Skąd ta miłość? I Brudziński i Gróbarczyk są związani ze Szczecinem, obaj razem pływali na "Darze Młodzieży". Dlatego kiedy Gróbarczyk zastąpił Wiecheckiego, Brudziński nie ukrywał w mediach swojej radości z tego faktu.
– Kolega posła Brudzińskiego zrobił krzywdę mieszkańcom Pomorza Zachodniego – oświadczył wtedy Wiechecki. – Po trzech tygodniach jego urzędowania przepadło nam kilkanaście projektów na łączną kwotę 150 mln zł euro, czyli ok. 600 mln zł – tłumaczył. Jego utyskiwania na decyzje Gróbarczyka efektu jednak nie przyniosły. Polityk rządził resortem aż do jego likwidacji i dalej podejmował decyzje, których bronił "Jojo". Właśnie z postacią Brudzińskiego wiele osób łączy jego karierę. Obaj z południa Polski odnaleźli się na Pomorzu, obaj od lat są dobrymi kolegami.
Warto jednak zauważyć, że Gróbarczyk nie marnował czasu pomiędzy pierwszym i drugim rządem PiS. Gdy odszedł z rządu trafił do kancelarii Lecha Kaczyńskiego. W 2011 roku trafił do składu komitetu politycznego tej partii. Zanim PiS wróciło do władzy był jeszcze europosłem – w Brukseli zajmował się także sprawami morskimi. Zawsze jest gdzieś w tle, blisko epicentrum wydarzeń – ale nie widać go.
To ten, który kupił dorsza
I teraz chyba najlepszy przykład. O tym, jak wycofany jest Gróbarczyk, świadczy inny epizod z tamtej "epoki". Pamiętacie "aferę dorszową" wyśledzoną przez Julię Piterę? Chodzi oczywiście o słynny raport byłej minister dotyczący wydatków z czasów pierwszego rządu PiS. Wydatków, które ministrowie opłacali kartami służbowymi, a miały być przeznaczone na cele prywatne. To właśnie wtedy okazało się, że jeden z ministrów zapłacił za dorsza służbową kartą. Dokładnie osiem złotych i szesnaście groszy. Mało kto dziś pamięta, że tym ministrem był właśnie Gróbarczyk.
I teraz chyba najlepszy przykład. O tym, jak wycofany jest Gróbarczyk, świadczy inny epizod z tamtej "epoki". Pamiętacie "aferę dorszową" wyśledzoną przez Julię Piterę? Chodzi oczywiście o słynny raport byłej minister dotyczący wydatków z czasów pierwszego rządu PiS. Wydatków, które ministrowie opłacali kartami służbowymi, a miały być przeznaczone na cele prywatne. To właśnie wtedy okazało się, że jeden z ministrów zapłacił za dorsza służbową kartą. Dokładnie osiem złotych i szesnaście groszy. Mało kto dziś pamięta, że tym ministrem był właśnie Gróbarczyk.
Pitera za tamten raport została przez wielu polityków i przez jeszcze więcej mediów wyśmiana. Jednak sam Gróbarczyk nie zauważył, że może zrobić to, co wychodzi mu doskonale – i całą sprawę przemilczeć. Wręcz wytłumaczył się i wyszło co najmniej absurdalnie. Przekonywał bowiem, że kupił dorsza – on, minister – żeby go przetestować, a wyniki przekazać odpowiednim władzom.
