Dożyliśmy takich czasów, że w środowisku prorządowych mediów mówi się o parchach i Volksdeutschach, a Ryszard Czrnecki może stracić ważne stanowisko w Parlamencie Europejskim za nazywanie innych szmalcownikami. Retoryka rodem z drugiej wojny światowej dzięki polskiej prawicy wraca dzisiaj z zagadkową siłą. W rozmowie z naTemat prof. Paweł Machcewicz, były dyrektor Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, wyjaśnia, co dokładnie znaczą te określenia.
Powrót do wojennej retoryki to efekt w dużej mierze napięcia w stosunkach polsko-izraelskich. Przypomnijmy, że nowa ustawa o IPN zakłada penalizację wypowiedzi o "polskich obozach śmierci". To zresztą paradoks, bo najwięcej emocji wywołało właśnie to sformułowanie, a w ustawie się ono nawet... nie pojawia. Jednak według krytyków ustawy jej zapisy można stosować bardzo szeroko.
Koniec końców mleko się rozlało – a w mediach i w debacie publicznej popłynęły wyzwiska.
PARCH
Wydawać by się mogło, że na antysemickie komentarze najczęściej mogą się decydować osoby przynajmniej teoretycznie anonimowe w sieci. Ale na komentarze pozbawione dobrego smaku zdecydowali się także znani prawicowy publicyści.
"Przez wiele lat przekonywałem rodaków, że powinniśmy Izrael wspierać. Dziś przez paru głupich względnie chciwych parchów czuję się z tym jak palant" – napisał na Twitterze Ziemkiewicz, wywołując oburzenie sporej części komentatorów.
A kim dokładnie jest parch? To określenie pochodzące jeszcze z drugiej wojny światowej. I jak mówi prof. Machcewicz, "jest jawnie obraźliwe". – Pojawiało się już w okresie międzywojennym jako część języka antysemickiego, zarówno ludowego, jak i w antyżydowskich publikacjach – podkreśla.
Były dyrektor gdańskiego muzeum poświęconego II wojnie światowej nie ma też wątpliwości co do negatywnego wydźwięku tego określenia. – To próba nawet poprzez sam język zaznaczenia obcości Żydów i ich rzekomych odrażających cech – mówi.
VOLKSDEUTSCH
Kolejna perełka z prawicowych mediów. Tym określeniem popisał się dziennikarz TVP Jacek Łęski, który otwarcie nazwał innego dziennikarza – Adama Szostkiewicza – Volksdeutschem. Tylko dlatego, że miał inne od niego zdanie w kwestii "polskich obozów śmierci".
Warto zauważyć, że Łęskiemu to wygłoszenia takiej opinii wystarczyło, że słowa Szostkiewicza przytoczył anonimowy internauta. "Co do samego inkryminowanego określenia, to w języku angielskim 'Polish death camps' nie musi oznaczać przypisania odpowiedzialności Polakom, tylko lokalizację na terenach polskich" – te słowa na Twitterze rozsierdziły Łęskiego.
"Tak wygląda współczesna wersja Volksdeutscha. Bo przecież Szostkiewicz nie jest idiotą, prawda?" – napisał Łęski.
A gdyby zajrzał do źródła, być może dostrzegłby kolejne zdanie, które na Twitterze już się nie zmieściło: "Jest (określenie – red.) jednak dwuznaczne i powinno się go unikać".
– Termin funkcjonował w czasie okupacji powszechnie. Tak mówiono na polskiego obywatela, który od 1941 roku, kiedy wprowadzono niemiecką listę narodowością, zgłaszał się na Volkslistę i był klasyfikowany przez Niemców do jednej z 4 kategorii. To oczywiście było negatywne określenie, ale głównie w Generalnym Gubernatorstwie, gdzie akces do niemieckiej listy narodowościowej był dobrowolny – mówi prof. Machcewicz.
Warto jednak zauważyć, że nie wszędzie było tak samo. – Inna sytuacja była na ziemiach wcielonych do Rzeszy, choćby na Pomorzu czy na Śląsku. Tam był tak silny nacisk w kierunku zmuszania Polaków do zapisywania się na niemiecką listę narodowościową, że Polskie Państwo Podziemne uważało to za nieuniknione. Trzeba więc pamiętać, o jakiej części Polski w czasie okupacji mówimy – opowiada prof. Machcewicz.
– Szmalcownik jest pojęciem, które już w czasie wojny było używane w stosunku do ludzi, którzy wymuszali na ukrywających się Żydach pieniądze lub kosztowności. Szantażowali ich, grozili wydaniem w ręce Niemców i często to robili, jeżeli ich ofiary nie były w stanie się wykupić. We wspomnieniach i prasie z czasów wojny szmalcownicy są wymieniani bardzo często. Pisano, że stali pod bramami getta i czekali na Żydów. Starali się rozpoznać Żydów na ulicy. Przychodzili do mieszkań, w których się ukrywali. W każdym wspomnieniu Żydów, którzy przeżyli, szmalcownicy pojawiają się – tłumaczy to pojęcie prof. Machcewicz.
Ilu było szmalcowników? Na pewno wielu, ale ilu dokładnie –
nie wiadomo. – Nie będziemy nigdy znali precyzyjnych danych, ale na pewno nie była to marginalna sprawa. Szmalcownik występuje w każdym żydowskim wspomnieniu, jest też w polskiej prasie podziemnej, były wykonywane wyroki Polskiego Państwa Podziemnego na szmalcownikach. To były tysiące ludzi, ale nigdy tego dokładnie nie określimy – podkreśla naukowiec.
A wystarczyło nie mnożyć paragrafów
Warto zauważyć, że awantura nie musiała wybuchać – wystarczyło, żeby nowe przepisy nie powstały w obecnej formie. Tym samym te określenia nie musiałyby wracać do debaty publicznej (poza szmalcownikiem, który padł z ust Czarneckiego przy innej okazji).
Prof. Machcewicz otwarcie mówi, że ograniczenia i kary prawne w debacie są błędem. – Jestem przeciwnikiem jakichkolwiek ograniczeń w debacie o historii. Kodeks Karny nie powinien regulować ani badań, ani wypowiedzi publicznych o historii, chyba że to jest szerzenie nienawiści, ale taki zapis już jest obecny w Kodeksie Karnym. Przekonuje się, że nowa legislacja nie będzie dotyczyła badań naukowych, ale pośrednio może – podsumowuje.
Dzisiaj to określenie ma obrażać, piętnować osobę, do której jest kierowane. To stwierdzenie, że ten ktoś, kto jest Volksdeutschem, jest zdrajcą. To wykluczanie z polskiej społeczności.
Prof. Paweł Machcewicz
Etymologia tego słowa prawdopodobnie wywodzi się stąd, że w różnych wspomnieniach powtarzają się konkretne sceny. Żydzi wychodzili z getta, a na ulicy podchodzili Polacy i mówili "daj szmalec" albo "daj na szmalec", bo inaczej wydam cię Niemcom. Chodziło o pieniądze.