Podczas gdy cały świat ekscytuje się udanym startem i lądowaniem rakiet Falcon Heavy, my zastanawiamy się, czy Tesla w kosmosie nie jest wyłącznie bezsensowną fanaberią Muska. Bo czy poza galaktycznym potencjałem do zostania najbardziej oddalonym od Ziemi memem, samochód niesie ze sobą jakieś inne przesłanie? Dla nas to po prostu kolejny kosmiczny śmieć.
Brawo! SpaceX w końcu strzelił gola wszystkim rządowym agencjom kosmicznym, skutecznie wysyłając (a co ważniejsze, ściągając z powrotem) rakietę Falcon Heavy na orbitę okołoziemską. Z pełnym przekonaniem możemy zatem stwierdzić, że właśnie weszliśmy w nową erę podboju kosmosu. Dotychczasowe koszty wysyłania rakiet na orbitę zostaną niebotycznie zmniejszone, a poza tym w końcu jakiemuś prywatnemu przedsiębiorstwu udało się dorównać, a może nawet przeskoczyć NASA i każdy inny instytut badawczy finansowany z kieszeni podatników. Wszystko super! Tylko na co komu ta Tesla w kosmosie? Czy eko-wizjoner nie złamał tym samym własnych zasad i w skutek jakiegoś bliżej niesprecyzowanego kaprysu dorzucił do przestrzeni kosmicznej kolejnego śmiecia?
Na Ziemi Tesla Motors może uchodzić za wzór ekologicznego podejścia do kwestii paliw. Jednak w kosmosie elektryczny napęd supersamochodu "prowadzonego" przez Starmana nie przyda się na nic, a dryfujący przez bezbrzeżną przestrzeń niedziałający grat to tylko…grat. Fanaberia Elona Muska wydaje się zatem bezcelowa, a nawet szkodliwa, zważywszy na to ile kosmicznych śmieci krąży we wszechświecie. Wokół samej kuli ziemskiej krążą ich dziesiątki tysięcy. O celach przyświecających niezrozumiałej idei właściciela Tesla Motors i zagrożeniach związanych z problemem kosmicznych śmieci rozmawiamy z Jerzym Rafalskim, astronomem z Centrum Popularyzacji Kosmosu w Toruniu.
Czy mamy się czego obawiać?
Sam samochód zagrożeniem nie jest. Jego orbita jak i elementy pozostawione przez nas w kosmosie są kontrolowane. Tesla krąży wokół Słońca, dlatego w pewien sposób huśta się na orbicie.
Raz bliżej Słońca, raz dalej. Gdy jest najbliżej, znajduje się w odległości zbliżonej do dystansu dzielącego nasza planetę od centralnej gwiazdy układu. Kiedy jest najdalej, odlatuje w rejony Marsa. W ten sposób pokazuje, że jeśli chcemy, możemy wysłać samochód aż na czerwoną planetę. Dodatkowo odpowiednio wyliczono jego orbitę tak, by nigdy nie spadł ani na powierzchnię Ziemi, ani Marsa. Plus dla twórców całej misji.
To po co ta cała akcja?
Wysłaliśmy w kosmos samochód, który nikomu nie służy. Można go nazwać kosmicznym złomem. Dla niektórych to zwyczajna fanaberia Elona Muska, ale kiedy jednak przygotowujemy się do lotu, to musimy wykonać jakieś testy. Musimy wynieść "coś" w przestrzeń kosmiczną. Do tej pory wynoszone były różne rzeczy: kawałki betonu, inne obciążniki, bo przecież musimy jakoś sprawdzić rakietę. Musk pomyślał: "po co mam wysyłać beton, skoro mogę posłać mój ulubiony samochód". Teraz przynajmniej ludzie mają o czym mówić, a wiadomo - im więcej rozmów na dany temat, tym więcej pieniędzy płynie we właściwym kierunku.
A co ze śmieciami krążącymi wokół kuli ziemskiej?
Wiadomo, że śmieci jest bardzo dużo, bo gdybyśmy spojrzeli na orbitę dookoła Ziemi, na te niskie wysokości rzędu 3000 km ponad powierzchnią naszej planety, to tam są dziesiątki tysięcy satelitów i innych elementów, które krążą wokół globu. To całe złomowisko. Są działające satelity, ale w mniejszości. Dużo, dużo więcej jest satelitów nieczynnych lub pozostałości po satelitach.
Tych śmieci jest mnóstwo, ale one jeszcze nie zagrażają. Tam jest naprawdę dużo miejsca. Pomyślmy, o ile więcej samochodów porusza się po ziemskich drogach. Prawdopodobnie są ich miliony. Wyobraźmy sobie, że mogą jeździć dowolnie, że Ziemia jest po prostu taką kulką, gdzie samochody mogą jeździć gdziekolwiek: po oceanach, górach, niekoniecznie po jezdniach. Okazuje się, że do zderzenia praktycznie by nie doszło. W świecie realnym kolizje się zdarzają, gdyż auta poruszają się po drogach. Gdyby jednak mogły jeździć gdziekolwiek, szansa zderzenia byłaby niemalże żadna. W przypadku satelitów dochodzi jeszcze trzeci wymiar, więc szansa kolizji jest naprawdę niewielka.
Czy kosmiczne śmieci krążące wokół Ziemi nie zagrażają runięciem na powierzchnię naszej planety?
Obiekty poruszające się na orbicie mają ogromną prędkość, rzędu 28 tys km/h. Gdy mniejsze okruchy o powierzchni poniżej 1 m wpadają w atmosferę, praktycznie w całości płoną. Jedynie pył dolatuje na powierzchnię Ziemi. Natomiast większe rzeczy, takie jak dawna stacja kosmiczna, to już prawdziwe klamoty o rozmiarach sięgających kilkunastu lub kilkudziesięciu metrów. Wszyscy jednak starają się sprowadzać tak wielkie obiekty w sposób kontrolowany.
Jeżeli niepotrzebny nam satelita jest czynny, wystarczy włączyć jego silniki hamujące, gdy ten znajduje się nad powierzchnią oceanu. Gorzej, gdy taki grat jest nieaktywny, nie ma z nim żadnego kontaktu, wtedy nie panujemy nad tym, w którym miejscu spadnie. Takie satelity faktycznie mogą stanowić niebezpieczeństwo. Nie ma jednak mowy o żadnym "gradzie satelitów".
Satelity, które w przyszłości znajdą się na orbicie, będą obligatoryjnie wyposażone w silniki do autodestrukcji. Nawet jeśli stracimy nad nimi kontrolę, inteligentny system w bezpieczny sposób sprowadzi zepsuty obiekt do oceanu.
Czy możemy jakoś uprzątnąć to kosmiczne złomowisko?
Jednym z elementów lotu Falcon Heavy była właśnie wizualizacja tego, w jaki sposób można to zrobić. Do tej pory rakiety startujące w kosmos wypalały swoje człony, po czym one zazwyczaj zostawały w przestrzeni kosmicznej i krążyły wokół Ziemi albo Słońca. Niestety, jest ich bardzo dużo. Teraz pięknie pokazano, jak te człony będą wykorzystywane w przyszłości. Wylądowały w wyznaczonym miejscu, więc już posprzątaliśmy po sobie.
Niektóre śmieci nigdy na Ziemię nie spadną, bo poruszają się w tak dalekiej odległości, że przez tysiące lat będą swobodnie krążyć w przestrzeni kosmicznej. Nie da się ich posprzątać.