– Chciałbym, aby moi rodacy, Gruzini, byli ze mnie dumni – powiedział naTemat Maciej Rosiewicz. Polski chodziarz wystąpi w Londynie pod gruzińską flagą. Jedni uważają, że zdradził swoją dotychczasową ojczyznę, inni po cichu przyznają, że zrobiliby to samo, co on. Zdecydował się na reprezentowanie Gruzji, bo w Polsce nie znalazł wsparcia, potrzebnego mu do przygotowań do Olimpiady w Londynie.
Nie jest zawodowym sportowcem. Chód sportowy to jego pasja, której oddaje się w czasie wolnym od pracy. Na co dzień jest nauczycielem w jednej z kaliskich szkół. Nie zarabia dużo. – Gdy czytam w gazetach, że średnia pensja w moim zawodzie to pięć tysięcy złotych, to nie wiem, czy mam się śmiać, czy płakać – mówi naTemat Maciej Rosiewicz.
Na zawody jeździł, płacąc za wszystko z własnych funduszy. Nigdy nie zdarzyło się, żeby otrzymał jakieś dofinansowanie z Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. – Pakowałem się po skończonych lekcjach i za swoje pieniądze wybierałem się na zawody. Czasem podrzucał mnie mój przyjaciel. Jechaliśmy wtedy jego samochodem. Tak, na znajomych nie mogę narzekać. Gorzej jest z instytucjami, od których mógłbym wymagać wsparcia – zdradza Rosiewicz.
Ma 35 lat i jest czterokrotnym srebrnym i trzykrotnie brązowym medalistą mistrzostw Polski, a także mistrzem Austrii i Łotwy. Przed dwoma latami ustanowił swój życiowy rekord w chodzie na 50 kilometrów. Jego wynik, poniżej czterech godzin, był wtedy dwudziestym rezultatem w Europie.
– Osiągnąłem go, pracując ciągle w szkole, a trenując w wolnym czasie. Myślałem, że po tym coś się zmieni, że ktoś zainteresuje się moją osobą. Jeśli nie związek, to chociaż samorząd. A jeśli nie samorząd, to może znajdę jakiegoś prywatnego sponsora. Niestety, nic z tych rzeczy – wspomina Rosiewicz.
Nadzieje na profesjonalne przygotowania olimpijskie
Wynik, który uzyskał w 2010 roku był niewyobrażalny. Uzyskał jeden z najlepszych czasów w Europie, a wszystko to łącząc treningi z pracą i obowiązkami rodzinnymi. Nie miał tego komfortu, co zawodowi chodziarze, a okazał się lepszy od niejednego z nich.
– Polskiego Związku Lekkiej Atletyki nie wzruszył mój wynik. Poza tym byłem dla nich za bardzo "posunięty w latach". Chociaż koledzy z kadry mówili, że nic nie jest przesądzone, że może jeszcze będę mógł na coś liczyć. Ale ostatecznie nic z tego nie wyszło – mówi Rosiewicz.
Nie poddał się. Próbował znaleźć wsparcie w innych instytucjach. Stał się głównym petentem licznych urzędów, pisał pisma do wielu instytucji, szukał prywatnego sponsora. Wszystko na nic. – Nie chciałem na tym zarobić. Pragnąłem uzyskać jedynie zwrot kosztów treningu – zapewnia.
Wsparcie, którego szukał nie byłoby niczym wyjątkowym w innych państwach. We Francji zawodnik rokujący na dobry wynik podczas Olimpiady, dostaje równowartość wynagrodzenia pobieranego w pracy. Może dzięki temu skupić się na treningu i podjąć walkę o olimpijską nominację z innymi zawodnikami.
– W Polsce otrzymałem jedynie jednorazową zapomogę z samorządu. Nie mogę powiedzieć, że była mała, ale gdy chodzi o utrzymanie rodziny, a nie jeśli weźmiemy pod uwagę koszty przygotowań do Igrzysk Olimpijskich – ocenia Rosiewicz i dodaje: – Przyjąłem jednak te pieniądze. Zacisnąłem zęby i starałem się poprawić swoją życiówkę. Niestety nie udało się to. Moja sytuacja nie uległa zatem zmianie. Dalej byłem 20. w Europie, ale nie miałem kwalifikacji olimpijskiej. Straciłem też wiarę w jej uzyskanie. Chciałem powalczyć z moim kolegami, ale bez treningu, który oni mieli zapewniony, nie byłem w stanie podjąć równorzędnej walki – zdradza.
I w tym miejscu zaczyna się historia, o której mówią dziś media, gdy wymieniają nazwisko Rosiewicz. Chodziarz z Kalisza przyjął bowiem gruzińskie obywatelstwo i wystartuje na Olimpiadzie w barwach tego kraju. Przez niektórych jego zachowanie jest uznawane za zdradę ojczystego kraju, przez innych - w tym jego przyjaciół, rodzinę i niemałą grupę zawodników - przyjmowane jest ze zrozumieniem.
– Trenowałem przez wiele lat w Polsce. Osiągałem tutaj nie najgorsze wyniki – zdobyłem przecież medale mistrzostw kraju, mistrzostwa innych państw. Przez ten cały okres nie zostałem doceniony. Nikt się mną nie interesował. Nie mówię o pieniądzach, które na pewno by się przydały, ale o warunkach do treningu. Musiałem dbać o nie sam – mówi nie kryjąc smutku.
Decyzja o występach dla Gruzji nie była łatwa. Nie została też podjęta jednego dnia. Rosiewicz wspomina, że rozważał ją przez długi czas, wahając się to w jedną, to w drugą stronę. – Pytałem o to, co mam robić moją rodzinę, przyjaciół. Aż wreszcie znajoma zapytała mnie, czy w Polsce mam warunki do tego, aby spełnić marzenie, którym jest wyjazd na Olimpiadę. Zdałem sobie wtedy sprawę, że nie. Nie chciałem się poddać tylko dlatego, że w kraju nie uzyskuję pomocy – mówi Rosiewicz.
To wtedy powstał pomysł, aby wystąpić na Igrzyskach w barwach innego kraju. Ale dlaczego akurat Gruzja? – Na pewno nie dla pieniędzy, nie dostałem za to ani grosza. Nie chcę też, aby zabrzmiało jakbym kierował się względami politycznymi. Jednak nie bez znaczenia na moją decyzję były dwie sytuacje. Pierwsza to wojna, która trwała w Gruzji podczas Igrzysk w Pekinie. Mam głęboko zakorzenione idee olimpijskie, a te brzmią, że podczas Olimpiady zawiesza się wszelkie walki. Drugą sytuacją było zachowanie prezydenta Gruzji Saakaszwilego, który wykazał największą determinację w dotarciu na pogrzeb naszego tragicznie zmarłego prezydenta. To był czas, gdy po Europie nie latały samoloty, po wybuchu wulkanu na Islandii. Wielu przywódców nie dotarło do Polski, ale on przyleciał aż ze Stanów Zjednoczonych – zdradza Rosiewicz.
Te dwie sytuacje wpłynęły na to, że Gruzja stała mu się bliższa. Jeszcze wtedy nie przypuszczał, że kiedykolwiek przyjmie obywatelstwo tego kraju i przystąpi do rywalizacji na Olimpiadzie w jego barwach. Ale to uczucie miało ogromny wpływ na wybór Gruzji w chwili, gdy stanął przed dylematem - nie jechać na Igrzyska albo pojechać pod flagą innego państwa. Wtedy nie zastanawiał się ani chwili. Jeśli nie Polska, to tylko Gruzja.
– Nie byłoby w ogóle tematu Gruzji, gdyby ktoś dwa lata temu powiedział mi: słuchaj, widzimy, że masz szanse na dobry wynik w Londynie. Masz tu zaplecze do treningu. Nie martw się o pieniądze dla rodziny, trenuj i powalcz o olimpijską nominację – twierdzi Rosiewicz.
Wsparcie uzyskał dopiero od Gruzji. Federacja przyjęła go w swoje szeregi, a prezydent Sakaszwili nadał mu gruzińskie obywatelstwo. – Pamiętam, jak prezes związku na przysiędze, na którą pojechałem do Tbilisi, zapytał mnie, czy wystartuję w Rio. To pytanie mnie zaskoczyło. Było bardzo miłe. Oznaczało, że wierzą we mnie, że chcą, abym był z nimi dłużej niż tylko w Londynie. W Polsce tego nie było – mówi Rosiewicz.
Podczas rozmowy bardzo ciepło wypowiada się o Gruzji. Mówi nawet, że do Londynu jedzie po to, aby udowodnić wszystkim, że zasłużył na wsparcie, które mu okazali. Nazywa ich swoimi krajanami. Mówi: – Chciałbym, aby moi rodacy, Gruzini byli ze mnie dumni.
Dopytuję go na koniec, czy wyobraża sobie sytuację, w której po Igrzyskach w Londynie znajdzie się w Polsce ktoś, kto da mu pieniądze na trening, ale pod warunkiem występów pod biało-czerwoną flagą. Waha się, nie wie, co odpowiedzieć, aż wreszcie stwierdza, że to niemożliwe.
– Podczas zaprzysiężenia w Tbilisi prezes federacji wzniósł trzy toasty. Oni w ogóle mają tam taki zwyczaj. Lubią wznosić toasty. Pierwszy był za moją córkę, drugi za Polskę, a trzeci za moją przyjaźń z Gruzją. Mówi mi pan , że miałbym teraz ponownie reprezentować Polskę, gdyby znalazłby się sponsor. Nie, to niemożliwe, czułbym się wówczas jak szmata. Nie mógłbym zrobić tego mojej Gruzji – kończy Rosiewicz.