Poziom czytelnictwa maleje, a jeśli już czytamy, to powieści dla pensjonarek. Wydawnictwa starają się jak mogą, by zachęcić nas do ambitnej literatury. Sposobów, jak się okazuje, jest wiele.
Książki bronią się przed cyfryzacją jak tylko mogą. Standardowe ścieżki promocji są już przetarte i wyświechtanie. Ludzie uodpornili się na wszystkie „światowe bestsellery”, „numery jeden”, czy „wielkie odkrycia”. Zbyt często używane wielkie słowa przestały mieć jakąkolwiek wartość, a wydawnictwa powoli rozumieją, że czytelnicy zwiększyli swoje wymagania mając dostępne tablety, e–booki, czytniki i Internet.
Wydawcy próbują nowych, niekonwencjonalnych metod przyciągnięcia klienta. Ciekawe akcje organizuje agencja Go Culture, specjalizująca się w działaniach z zakresu kultury. W związku z wydaniem książki „Ruski ekstrem. Jak nauczyłem się kochać Moskwę” autorstwa Borisa Reitschustera w Warszawie został zorganizowany Ruski Tydzień, który rozpoczął się od rozprowadzenia po mieście magnesów nawiązujących do lektury. W kolejnych dniach były organizowane konkursy wiedzy na temat Rosji, a także istniała możliwość dostępu do niepublikowanych fragmentów książki czy wywiadów z autorem. Efekt? Książka dotarła do piątej pozycji na liście przebojów Empiku.
Krakowskie wydawnictwo Znak również może pochwalić się kilkoma ciekawymi inicjatywami. W związku z promocją „Przybywającego” Witolda Sadowskiego urządzono na krakowskim Kazimierzu grę miejską. O wydarzeniu poinformowano lokalne media, licealiści i studenci tłumnie zjawili się na darmową zabawę. Jednak nie przełożyło się to na sprzedaż książki.
– Duże zaangażowanie kreacyjne i organizacyjne często nie ma przełożenia na efekty sprzedaży – tłumaczy Monika Bartys z biura prasowego Znaku. – Nawet oryginalność często nie ma wpływu na efekt i dostrzegalność przez media – dodaje.
Na Zachodzie problem spadku czytelnictwa został zdiagnozowany już dawno temu. Prócz komercyjnych projektów poszczególnych wydawnictw w promocję czytania książek angażują się też władze lokalne i w odróżnieniu od polskich samorządów czy Ministerstwa Kultury mają na to ciekawe pomysły. Kilka lat temu w Madrycie na stacjach metra powstały futurystyczne kioski, które wspólnie z centrum sztuki współczesnej zachęcały mieszkańców do czytania, oferując bogatą ofertę literatury współczesnej. Pasażerowie w drodze do lub z pracy dostawali książki, co zupełnie odwróciło pojęcie wypożyczenia książki. Dotychczas wiązało się to z wyprawą do odpowiedniej instytucji, krążeniem między regałami, by znaleźć odpowiedni egzemplarz.
W naszym kraju promocja czytelnictwa ciągle kuleje. Pomijając kwestie zamykania kolejnych bibliotek i totalnej ignorancji ze strony władz państwa, nawet gdy osoby mające odpowiadać za kulturę zajmują się kulejącym czytelnictwem, wychodzi to tandetnie i nieatrakcyjnie. Reklamy w środkach komunikacji czy spoty z celebrytami zapewniającymi o przeczytanych książkach nie przekładają się na wzrost egzemplarzy kupionych czy choćby wypożyczonych przez Polaków.
Okazuje się, że nad Wisłą sukces ciekawej promocji gwarantuje tylko Warszawa, gdzie skupione są wszystkie ogólnokrajowe media. Przykładem jest wspomniany już Ruski Tydzień czy inna akcja wydawnictwa Znak, mająca promować książkę o misiu Paddingtonie.
W tym celu w warszawskim Zoo urządzono spotkanie z dziećmi, któremu patronował Wojciech Mann, a którego momentem kulminacyjnym było nadanie jednemu z niedźwiedzi imienia popularnego książkowego zwierzęcia. O akcji był reportaż w ogólnopolskim serwisie informacyjnym, a wydawnictwo na sprzedaż pozycji nie narzeka.
Na tego typu akcje mogą pozwolić sobie jedynie duże wydawnictwa, inne muszą pozostać przy spotkaniach z autorem i promocji tradycyjnej, która nie daje już takich efeków jak kiedyś. Nawet garstka czytelników w Polsce, która jest w stanie kupić nową pozycję, potrzebuje bodźca zachęcającego. Trudno wychwycić wartościową pozycję w natłoku reklam, propozycji i promocji – trudno zarówno czytelnikom jak i recenzentom, którzy nie są w stanie przeczytać, a w końcu polecić wszystkiego. Wtedy niekonwencjonalna reklama sprawdza się i przyciąga zainteresowanych. A Wy prędzej kupilibyście „numer jeden w USA” zachęcające nas z billboardu czy książkę promowaną fajnym koncertem na świeżym powietrzu?